Wiosna w Norwegii
część I
Lato miało się ku początkowi, a śniegu nie ubywało. Brnęliśmy w zaspach, pchając przed sobą umorusane, pokryte śniegiem maszyny... To nie wyprawa na biegun lecz epizod z wiosennej podróży rowerem po Norwegii.
Po pięciu latach przerwy postanowiłem znów wyruszyć na rowerowy szlak do Norwegii. Po raz pierwszy nie jadę do mojej "drugiej ojczyzny" samotnie. Tym razem towarzyszy mi Krzysiek Chojko z Krakowa. Jestem pewien, że wycieczka nam się uda, byle tylko pogoda dopisała. W końcu ma to być wiosenna wyprawa. Wyposażeni jesteśmy znakomicie. Dostaliśmy świetne ubiory od firmy MOUNT&WAVE z Suchego Lasu k/ Poznania, obiecując je porządnie przetestować; na rowerze natomiast doskonale prezentują się sakwy ORTLIEB - moje marzenie "od zawsze". Mamy je dzięki uprzejmości firmy WITTKE ze Swarzędza - przedstawiciela (nareszcie!!!) (Firma Wittke nie jest już przedstawicielem Ortlieba, jest nim Firma Bikeman z Warszawy)Ortlieb na Polskę. Bagażu jak zwykle mam mnóstwo, głównie jedzenie (całe tylne sakwy). Gdyby nie to, jechało by się bardzo przyjemnie, a tak trzeba się będzie... przyzwyczaić.
Podróż rozpoczynam 20 maja 2000 r. wsiadając wieczorem w Przemyślu do pociągu. Na początek - jak prawie przed każdym wyjazdem - mam starcie z konduktorem, pacanem, który chcąc pokazać, że on tu rządzi, nie pozwolił na umieszczenie roweru na początku składu, utrudniając mi przez to podróż. Wysłał mnie z bicyklem do ostatniego wagonu 2 klasy, za którym był jeszcze wagon warsu i kilka 1 klasy. Tam rower miał pasażerom nie przeszkadzać. Bravooo PKP! W Krakowie dosiadł się Krzysiek, w Poznaniu paru "łysoli" przeczesywało wagony w poszukiwaniu łupów i próbowało nam z ruszającego już pociągu zwinąć rowery. Nie udała im się ta sztuka tylko dzięki temu, że jak zawsze przypięliśmy je kłódką do drzwi. Trzeba jednak uważać!!! Rano jesteśmy w Szczecinie, skąd znów pociągiem przerzucamy się do Świnoujścia. Załatwiamy tu ostatnie sprawy organizacyjne (bilety, waluta, ubezpieczenie), konsumujemy ostatni "cywilizowany" obiad (następny za miesiąc) i wieczorem wsiadamy na prom do Kopenhagi.
Wstajemy po godz. 6, wyspani i wypoczęci. Pierwszy widok jaki pojawia się za oknem to nowy, imponujący most łączący Danię ze Szwecją. Pstrykamy kilka zdjęć. Niecałe dwie godziny później jesteśmy już w Kopenhadze. Pierwsze kroki kierujemy do znajdującej się w pobliżu portu syrenki - symbolu stolicy, gdzie spędzamy trochę czasu. Obserwujemy, jak co chwilę zatrzymuje się przy niej autokar i wysiadają z niego turyści, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia. Często się zdarza, że większe zainteresowanie niż syrenka wzbudzają nasze obładowane rowery. Później jedziemy do centrum. Pierwszą rzeczą jaka rzuca nam się w oczy jest ogromna ilość rowerów i rowerzystów. Praktycznie na każdym kroku natykamy się na różnego rodzaju rowery - wielokołowe, z przyczepkami, ryksze ze specjalnie przystosowanym z przodu miejscem dla dzieci itp. Z bicykli korzystają ludzie od lat 5 do 100, ubrani nie tylko na sportowo. Czasem można ujrzeć eleganckiego pana w garniturze, jak z teczuszką pedałuje do pracy. Trzeba jednak stwierdzić, że Kopenhaga jest doskonale przygotowana do tego, by jeździć po niej rowerem. Niezliczona ilość ścieżek rowerowych, na każdym dużym skrzyżowaniu sygnalizacja świetlna specjalnie dla rowerzystów i ścieżka pomalowana na niebiesko. Zrobiliśmy po tym mieście ponad 30 km, ani razu nie będąc zmuszeni do wjechania na ulicę. Trafiliśmy chyba do rowerowego raju.
Do Oslo postanowiliśmy przedostać się autokarem. Przed wyprawą zrobiłem rozeznanie i dowiedziałem się, że 5 razy dziennie na tej trasie (również Kopenhaga - Sztokholm) kursuje autobus firmy SAFFLEBUSSEN. Za bilety płacimy po 230 koron duńskich tj. ponad dwukrotnie taniej niż kosztuje bilet na prom Kopenhaga - Oslo, który codziennie wypływa o godz. 17.00. Nasza trasa, to prawdopodobnie najtańszy, szybki sposób dotarcia z rowerami z Polski do Norwegii (niecałe 600 zł w obie strony). Rowery owijamy jak zwykle niezawodną folią - garażem (patrz "ABC rowerowych wypraw cz.III" Sportowy Styl nr 1/2001) i bez problemu i dodatkowych opłat umieszczamy je wraz z całym pokaźnym majdanem w bagażniku autobusu. W Polsce na coś takiego kierowcy niestety nie chcą się godzić. Osiem godzin później wysiadamy na dworcu w stolicy Norwegii.
Kierujemy się na zachód, a później na północny zachód. Trzeciego dnia docieramy do Gol. W centrum odwiedzamy biuro informacji turystycznej, skąd wynoszę pełno darmowych folderów o Norwegii. Chcę również kupić pocztówkę. Wręczam flegmatycznemu starszemu panu w okularach banknot 100 koron. Chwilę pogrzebał w kasie, pomyślał, aż w końcu oddał mi te 100 koron i wręczył pocztówkę ze słowami "za darmo, w ramach relationship". Czasem dobrze jest nie mieć drobnych pieniędzy. Wyraźnie daje się odczuć, że w Norwegii sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął. Wszędzie pusto, prawie nie ma ludzi, sklepy wyglądają na pozamykane, pomimo, że tak nie jest. Z Gol jedziemy drogą nr 52. Od razu zaczyna się kilkukilometrowy podjazd. Ponieważ to początek wyprawy, nie jedzie nam się tak dobrze, jakbyśmy chcieli. W Robru przekraczamy mostek, jeszcze trochę pod górkę, a później długo po płaskim. Widoki dookoła coraz ciekawsze - a to wodospad zlewający się w oddali z kilkusetmetrowego urwiska, a to ładne jezioro o spokojnych wodach. Ruch na drodze żaden, na przestrzeni 30 km minęły nas 3 samochody. Jadąc wśród lasów docieramy do Hemsedal. Krzysiek przyznał się, że ma urodziny, więc robimy tu małe zakupy (czekolada, ciastka i chipsy) na dzisiejszą balangę. Przed nami płaskowyż Hemsedalsfjellet. Po kilku kilometrach zaczyna się podjazd na przełęcz. Nie jest trudny, kojarzy mi się z jazdą pod kaskady. Na zmianę są kilkusetmetrowe strome odcinki w górę, po czym dalej tyle samo po płaskim (a czasem i lekko w dół). I tak kilka razy. Pogodę przez cały dzień mieliśmy super, dopiero pod wieczór niebo się zachmurzyło i nawet spadło kilka kropel. Ostatni odcinek to jazda piękną szeroką doliną Morkedalen, ograniczoną po obu stronach kopulastymi szczytami pokrytymi śniegiem. Przez cały czas towarzyszy nam dziko meandrujący potok, którego szum jest jedynym dźwiękiem docierającym do naszych uszu. Na nocleg zatrzymujemy się przed godz. 20. Tak jak i poprzedniego dnia znajdujemy hyttę (połowa norweskich rodzin posiada hyttę - położony przeważnie w górach domek letniskowy, w którym chętnie spędza wolny czas) z dużym tarasem, na którym się lokujemy. Z jedzeniem dzisiaj "szalejemy", ale jest ku temu okazja. Na początek zjadamy po dwie zupki chińskie, które popijamy zabranym z Polski, rozgrzewającym (40%) krupnikiem. Później gotuję kisiel, popijamy krupnikiem. Po kisielu słodycze z kawą, do której dodajemy krupniku. Następnie znów kawa (tym razem bez krupniku), którą popijamy krupnikiem. Jest fajnie i ciepło, choć termometr wskazuje +2 stopnie C. Minęła już 22.30, a dookoła jasno jak w dzień. Szkoda tylko, że te dwie "ćwiartki" krupniku tak szybko się skończyły. Krzyś stwierdził, że gdyby tak codziennie mógł raczyć się krupnikiem, to migiem przejechałby przez Norwegię. Gdy kładziemy się spać słychać dobiegający z oddali szum wodospadu. W pobliżu zaś jakiś ptaszek ślicznie śpiewając urządza nam prawdziwy koncert. Czegóż chcieć więcej!?
Rano, gdy opuszczamy naszą czystą i suchą kwaterę do domku obok, który jest w budowie, przyjechał polonez z ekipą Polaków wynajętych do pracy. Przejeżdżamy obok nich bez słowa. Pierwsze kilometry pokonujemy dość szybko, traktując je jako rozgrzewkę. Jest +4 stopnie C, jak na koniec maja trochę zimno. Po niedługim czasie wkraczamy do norweskiego okręgu Sogn og Fjordane, po którym w większości ma przebiegać nasza wycieczka. Na granicy, przy obelisku z napisem BUSKERUD / SOGN OG FJORDANE stojącym przy kompletnie zamarzniętym jeziorze, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Jedziemy przez dzikie obszary, kompletnie pustą drogą. W jednym miejscu drobna roślinność próbuje przebić się przez warstwę śniegu, w innym domki przysypane śniegiem niemal pod sam dach czekają na właścicieli. Często natykamy się na stojące przy drodze obok hytt skutery śnieżne, gotowe w razie opadów śniegu w każdej chwili wyruszyć w trasę. Osiągamy 1137 m n.p.m. - najwyższy punkt drogi na tym płaskowyżu. Zaczyna się zjazd, początkowo łagodny, szybko zamienia się w "szaleńczy". Roztaczające się dookoła widoki skutecznie odrywają wzrok od drogi, przez co szybka jazda staje się trochę niebezpieczna. Szczęśliwie dojeżdżamy do krzyżówki z E16. Nasza dalsza trasa prowadzi w prawo przez płaskowyż Fillefjell, postanawiamy jednak najpierw udać się w przeciwną stronę, do oddalonego stąd o 13 km średniowiecznego kościółka BORGUND STAVKIRKE, jednego z najpiękniejszych w Norwegii. Docieramy tam jadąc cały czas lekko w dół. Jest naprawdę śliczny. Jego strzelista sylwetka z łukowatym dachem, na którym widnieją drewniane smocze łby często gości w norweskich folderach dla turystów. By do niego podejść trzeba niestety pozbyć się 50 koron, można za to zobaczyć jak wygląda w środku. Bezpłatnie jest do obejrzenia od strony parkingu (też dobrze). Wracamy do krzyżówki, po czym jedziemy prosto rozpoczynając wspinaczkę na kolejny płaskowyż. Droga prowadzi wzdłuż strumienia. Co jakiś czas mijamy piękne małe wodospady, uskoki wodne, niewielkie kaniony. Wychodzące zza chmur słońce oświetla wszystko naokoło, dodając blasku spienionym wodom. Po niezbyt trudnym podjeździe jesteśmy na płaskowyżu, jadąc nim później jakiś czas. Otaczająca nas roślinność jest bardzo uboga, budzi się dopiero z zimowego snu. Są tu zamarznięte jeziora, nad ich brzegami prezentują się zasypane śniegiem hytty. Temperatura nas nie rozpieszcza, na dole było 12, teraz jest +5 stopni C. Po osiągnięciu najwyższego punktu drogi zjeżdżamy do krzyżówki z trasą nr 53 prowadzącą do Ardal. Przed nami znów wspinaczka, jakieś 3 km. Zaraz na początku zatrzymujemy się na chwilę przy wspaniałym wodospadzie wpadającym pod drogę, robiąc małą sesję zdjęciową. Przejeżdżając obok opuszczonych budynków docieramy do jeziora Tyin. Jedynie równa, gładka przestrzeń i wodne oczka na powierzchni lodu zdradzają jego obecność. Iście bajkowy krajobraz, któremu niepowtarzalnego uroku dodaje otaczająca jezioro zaśnieżona korona gór. Szkoda tylko, że słońce nie może się zdecydować by do nas zajrzeć, stojąc na granicy chmur. Jest bardzo zimno, termometr Krzyśka wskazuje zaledwie 2 stopnie C, choć jest dopiero po 19. Nocujemy tu, wykorzystując do tego celu częściowo zniszczony przez śnieg dom. Nie jest w nim zbyt schludnie, ale przynajmniej bezwietrznie i dużo cieplej niż na zewnątrz.
No to dałem plamę! Nie usłyszałem budzika i zamiast o 6 wstaliśmy przed 9. Martwi mnie to, ponieważ dzisiejszy etap był tak pomyślany, by "przeskoczyć" przez góry do Turtagro. Teraz może okazać się to trudne, gdyż z Ovre Ardal jest piekielny podjazd na wysokość ponad 1300 m n.p.m. Droga ta jest dla mnie jednym z piękniejszych wspomnień z podróży na Nordkapp w 1994 r., a zarazem była to chyba najcięższa próba w mojej kolarskiej karierze. Na śniadanko gorące kubki, popijamy kawą i cytrynówką (nasz drugi, obok krupniku, rozgrzewacz). Ruszamy w dobrych humorach. Pierwsze kilometry to już tradycyjnie sielanka. Jedziemy wolno rozkoszując się otaczającym nas światem, zapierającymi dech widokami, ciszą i często pojawiającym się słońcem. Dużo fotografujemy, chcąc zachować te "klimaty" na dłużej. Docieramy do kamiennego obelisku z wyrytą wysokością 1117 m n.p.m. Niedługo potem opuszczamy rejon zamarzniętego jeziora Tyin, droga coraz śmielej zaczyna opadać. Jedziemy brzegiem wąwozu, nad kilkusetmetrową przepaścią. Z każdą chwilą otwierają się przed nami piękniejsze widoki, których zwieńczeniem jest obraz końcówki jeziora Ardalsvatnet, które z kolei niewiele dalej wpływa do fiordu Ardalsfjorden, będącego najdalszym punktem najdłuższego fiordu świata - Sognefjordu (wrzyna się w ląd na ponad 200 km). W dole doskonale widać również ogromną jak na tutejsze warunki hutę aluminium, zasilaną przez ukryte wśród gór wielkie elektrownie. Szaleńczy zjazd! Kilka razy pokonujemy krótkie tunele, przeważnie wykute... na serpentynach. W końcu docieramy na sam dół, do miasteczka. Świeci słonko, gdzie okiem sięgnąć kwitną bzy rozsiewając wspaniały zapach. Ruszamy dalej o godz. 14. Droga od razu zaczyna się ostro wznosić. Wąskie serpentyny szybko wyprowadzają nas na znaczną wysokość. Po 5,7 km jazdy nachylenie drogi "na chwilę" łagodnieje. Po przerwie na posiłek jakiś czas jedziemy jeszcze wśród zieleni, aż w końcu dość niespodziewanie wkraczamy do krainy śniegu. Wzmógł się wiatr, nagle przyszło załamanie pogody. Zaczęło padać, na zmianę deszcz i śnieg. Ubieramy się w odzież z No Wet-u firmy Mount&Wave. Przyszedł czas na sprawdzian, prawdziwy test w ekstremalnych warunkach. Pniemy się wolno, mozolnie zdobywając metr za metrem. Po bokach drogi pojawiają się coraz wyższe zaspy śnieżne, temperatura się obniża. Jedynym naszym sprzymierzeńcem jest wiejący w plecy wiatr. Gra on na liniach wysokiego napięcia wydając przejmujące dźwięki, groźnie brzmiące w tych pustych górach. Mam uczucie, jakby bogowie gór byli źli, że ośmieliliśmy się tu zapuścić. Sceneria jest niesamowita, od kilku godzin nie napotkaliśmy żywego ducha. Na wysokość 1313 m n.p.m., do zamkniętego teraz domku i szlabanu, gdzie pobiera się opłatę za przejazd (rower bezpłatnie, 50 koron za samochód, 75 jeśli ktoś chce tędy tego samego dnia wracać) docieramy o godz. 20.30, po 20 km podjazdu z Ardal. Padający gęsty śnieg uniemożliwia dalszą jazdę, postanawiamy więc urządzić obozowisko za domkiem, chroniąc się od przenikliwego wiatru. Nawet nie przypuszczałem, że pierwszy raz na tej wyprawie namiot będę rozbijał pośród śniegów, w środku "zimy". Część bagażu zostawiamy na zewnątrz - w sakwach Ortlieb nasze rzeczy są bezpieczne i żaden śnieg czy woda nie są im w stanie zaszkodzić. Wcinamy zupki chińskie, gorące, przywracające optymizm, do tego po dwa kubki kawy. Trochę krupniku też się znalazło. Idziemy spać, w tym czasie "za oknem" szaleje śnieżyca.
Rano z trudem wygramoliliśmy się z zasypanego śniegiem namiotu. Rowery zasypane, droga biała - ciężko będzie dzisiaj z dalszą jazdą. Jakby nam było mało, co jakiś czas lekko dosypuje białego puchu. Głośno zastanawiam się jak długo przyjdzie nam tu kiblować. Dookoła biel aż razi po oczach, w namiocie jest zero stopni C, ale nie marzniemy. Najważniejsze, że humor nas nie opuszcza. Gdzieś około dziesiątej stwierdziliśmy, że w chatce jednak ktoś jest. Nagle otworzyły się drzwi i wyszedł z nich pan w średnim wieku dolać paliwa do prądnicy. Popatrzył na nas, zrobił swoje i ... bez słowa poszedł do siebie. Jakiś dziwny!? Dopiero dwie godziny później zaprosił nas na kawę. Okazało się, że Alf (tak ma na imię) nie zna ani angielskiego, ani niemieckiego. Naprawdę rzadko w Norwegii można spotkać takiego delikwenta i akurat musiało paść na nas. W domku jest cieplutko, działa TV SAT, a gorąca kawa smakuje wyśmienicie. Nasz gospodarz jest trochę niemrawy, ale da się przeżyć. Telefonuje do Turtagro i przekazuje nam, że za 2 godziny przyjedzie pług, który nas uwolni. Dobra nasza! Kwadrans później dzwoni telefon. Alf rozmawia chwilę, po czym oświadcza nam, że kierowca pługa wczoraj trochę popił i teraz śpi "lekko" niesprawny. Prawdopodobnie pojawi się u nas za ... dwa dni. Nie ma co, ładna perspektywa! Wiosna w Norwegii, kurka wodna... cdn.
część II
Wiosna w pełni, za trzy dni rozpocznie się czerwiec. Siedzimy w domku położonym na wysokości 1300 m n.p.m. korzystając z gościny Alfa - gościa pobierającego opłatę za przejazd przez przełęcz. Na zewnątrz biało, droga zasypana śniegiem. Od czasu do czasu dosypuje jeszcze białego puchu, po pustych przestrzeniach bezkarnie hula wiatr, nawiewając na drogę dodatkowe porcje śniegu. Jedyny człowiek, który może nas stąd uwolnić - właściciel pługa - dzień wcześniej "zabalował" i teraz smacznie śpi, nieświadomy naszego istnienia.
Minęło południe, przestało sypać. Po raz kolejny zadzwonił telefon. Po krótkiej rozmowie Alf oświadczył nam, że udało się jakimś cudem dobudzić "pługowego" i jest szansa, że dzisiaj do nas dotrze. Będziemy uratowani!!! Zwijamy mokry namiot, pakujemy rzeczy i cierpliwie czekamy, w cieple, racząc się kolejną, już chyba z dwudziestą kawą. Dowiadujemy się od Alfa, że drogą tą w sezonie (maj - październik) przejeżdża każdego roku 20 tysięcy samochodów. Skąd tu tyle aut? W końcu jest! Ciężarówka z przymocowanym pługiem z dużą prędkością zmierza w naszym kierunku. Już na naszych oczach dwa razy wjeżdża w zaspy (jak on tu do nas dojechał?!), z których z trudem się uwalnia. Widać, że kierowca ma jeszcze problem z utrzymaniem prostego toru jazdy. Dla nas jest to mało istotne; ważne, że droga jest jako tako odśnieżona i możemy jechać dalej. Kończymy naszą przygodę w śniegach ostrożnie zjeżdżając w dół. Po niedługim czasie pokonujemy 3-kilometrowy podjazd, po czym dalej ponownie stromo w dół, aż do Turtagro. Znów zaczęło padać, droga szybko pokrywa się śniegiem. Jest ślisko, jazda z bagażem staje się bardzo trudna i niebezpieczna. Szczęśliwie docieramy do skrzyżowania z główną drogą. Mieliśmy jechać w prawo, w górę, przez najwyższą przełęcz północnej Europy położoną na płaskowyżu Sognefjell. Przy tej pogodzie droga ta jest nieprzejezdna, musimy więc skorygować nasze plany i odłożyć sobie przejazd przez Sognefjell na później. Jedziemy w dół, w poszukiwaniu wiosny. Pokonujemy zaledwie 1,5 km, gdy spostrzegamy fajną hyttę (norweski domek letniskowy, zwykle położony w górach) z dużym tarasem - coś dla nas na nocleg. Bez zbytniego ociągania lokujemy się tam. Osłonięci od wiatru i siąpiącego deszczu rozkładamy materace i śpiwory. Ubiory Mount&Wave, chińskie zupki i cytrynówka chronią nas przed zamarznięciem. Przestało padać, czasem nawet pojawiają się na niebie "oczka" błękitu. Z nadzieją na lepszą pogodę idziemy lulu. Godzinę wcześniej zadzwoniła do mnie z Polski żona (w końcu po 3 dniach jesteśmy w "zasięgu"), jakby wyczuwając, że myślę o domu. W kraju jest +30 stopni C w cieniu (u nas w okolicach zera). Codziennie wynosi na balkon miednicę z wodą i smarkuś (mój 15-miesięczny syn) pluska się w niej, co sprawia mu wielką radość. Pawełek często powtarza "tatuś, tatuś, nie ma, nie ma". Gdy to usłyszałem zrobiło mi się tak jakoś smutno i łza się w oku zakręciła. Cóż, taki jest żywot podróżnika...
Budzę się przed szóstą. Oglądam świat ze śpiwora i tak mi się nie chce z niego wychodzić. Różnica temperatur jest bardzo duża; woda w bidonie całkowicie zmarzła. Ruszamy po dziewiątej. Na dobry początek jedziemy blisko 10 km stromo w dół. Godne to i sprawiedliwe tak rozpoczynać dzień. Niedługo później, jadąc wzdłuż jeziora, docieramy do małej miejscowości Skjolden. Przy głównej drodze jest tu duży budynek, w którym znajduje się poczta, kawiarnia, sklep z pamiątkami, sztuczna ściana wspinaczkowa z pełnym wyposażeniem, basen i sam nie wiem co jeszcze. Dla nas najważniejsze, że są tu duże toalety z gorącą wodą, w których urządzamy sobie generalne mycie i pranie. Spędziliśmy tu ponad godzinę i nie spotkaliśmy przez ten czas żywej duszy. W kawiarni nie było nawet komu sprzedać nam kawy. Dziwne, ale to są właśnie uroki Norwegii przed sezonem. Jedziemy stąd wąską drogą prowadzącą lewym brzegiem Lustrafjordu do Urnes, gdzie znajduje się najstarszy norweski kościółek typu stav, zabytek wpisany na listę UNESCO. Z nieba cały czas sączy się deszcz. Pokonujemy pierwszy, nieoświetlony tunel o długości 200 m. Niewiele dalej, przy wjeździe do następnego, również ciemnego tunelu (dł. 900 m) wyprzedzam Krzyśka, który zatrzymał się by włączyć światła. W tunelu mija mnie jeden samochód jadący z naprzeciw, którego warkot długo dudni po ścianach. Za tunelem zatrzymuję się czekając na Krzyśka. Mijają minuty. Po kwadransie robię w tył zwrot i znów przejeżdżam przez tunel. Docieram do miejsca, gdzie widziałem Krzyśka po raz ostatni, a jego nie ma. Co jest? Lekko zdezorientowany ponownie pokonuję tunel tam i z powrotem, i nic. Postanawiam wrócić do Skjolden. Gdy dojeżdżam do krótkiego tunelu, wypada z niego zziajany Krzysiek. Okazało się, że nie wziął ze sobą na wyprawę dobrego przedniego światła, a jedynie białą "mrugawkę". W długim, kompletnie ciemnym tunelu szybko stracił mnie z oczu. Zszedł z roweru i po omacku, trzymając się ściany, szedł do przodu. Nadjeżdżający z przeciwka samochód oślepił go i spowodował, że stracił orientację. Jakimś, dla mnie niepojętym sposobem zawrócił i w konsekwencji wyjechał z tunelu nie tą stroną co trzeba. Myśląc, że pojechałem do przodu zaczął mnie gonić. Dopiero przed Skjolden zrozumiał swoją pomyłkę. Jak długo żyję czegoś takiego jeszcze nie "przerabiałem". Sam nie wiem czy się śmiać, czy dziękować, że wszystko dobrze się skończyło. Trzymając się razem i korzystając z mojego halogenu wolno przejeżdżamy przez "nieszczęsny" tunel. Dalej już bez przeszkód docieramy do Urnes. Stromy podjazd i jesteśmy przy średniowiecznym kościółku. Jest to prawdopodobnie najstarsza drewniana świątynia w Europie, datowana na pierwszą połowę XII w. Zadziwiające, że zbudowano takie cudo całkowicie z drewna, nie używając ani jednego gwoździa. Tradycyjnie przy kościele umiejscowiony jest mały cmentarz z interesującymi nagrobkami. Misterne rzeźby pokrywające miejscami ściany kościoła, charakterystyczny zapach zakonserwowanego drewna i piękne położenie nad fiordem, nadają całości niewątpliwego uroku. Szkoda tylko, że słonko na nas się obraziło. Ponieważ tego dnia nie ma już promu do Solvorn, musimy spędzić w Urnes noc. Korzystamy ze znajdującej się niedaleko przystani małej stodoły, która zapewnia nam dach nad głową i sprawny start do następnego etapu.
O 7.45 wsiadamy na prom, by po 20 minutach opuścić go po drugiej stronie Lustrafjordu. Na rozgrzewkę mamy ponad 3 km pod górę, do skrzyżowania z główną drogą nr 55. Skręcamy w lewo i po 13 km jazdy, często przy obsypanych kwieciem sadach jabłoniowych, docieramy do miasteczka Sogndal. Trudno uwierzyć, że ta rozłożysta osada położona nad fiordem jest stolicą, administracyjnym i handlowym centrum wielkiego okręgu Sogn og Fjordane. Słońce coraz częściej wygląda zza chmur błyskawicznie ogrzewając powietrze o kilka stopni C. Przy wyjeździe z miasta drogą nr 52 prowadząca na zachód robimy zakupy w supermarkecie REMA 1000, jednym z najtańszych w Norwegii. Jadąc dalej znów mamy okazję podziwiać wiosenne cuda norweskiej fauny - sady z pięknie kwitnącymi jabłoniami, czereśniami i gruszami, równe rzędy malin, gdzieniegdzie aronii. Przy samym fiordzie można czasem dostrzec dęby, dość okazałe jak na tutejsze warunki, wyraźnie wyróżniające się pomiędzy wszechpanującymi tu brzozami i świerkami norweskimi. Prawie przed każdym domem kwitnie bez (w Polsce już dawno przekwitł), rozsiewając dookoła przyjemny zapach. A to wszystko wspaniale komponuje się z bielą zaśnieżonych szczytów górskich, przeglądających się w toni fiordu, zwłaszcza gdy świat oświetla słonko. Czyżbyśmy w końcu odnaleźli wiosnę? Ten wspaniały nastrój zakłóca jedynie lodowaty wiatr wiejący w twarz. Droga doprowadza nas na przystań promową w Hella. Wieje jak na Islandii. Przeprawiamy się do Dragsvik (17 koron za osobę). Tutaj wiatru prawie nie ma. Dwie godziny spędzamy w poczekalni promowej. Są tu idealne warunki by w spokoju przygotować obiad. W toalecie jest duże lustro i ciepła woda, co skwapliwie wykorzystujemy. O godz. 18, syci, czyści i wypoczęci ruszamy dalej, drogą nr 13 prowadzącą przez płaskowyż Gavlarfjell. Jeszcze przez 15 km jedziemy wzdłuż fiordu napawając się typowo norweskimi widokami. Obserwujemy zderzanie się dwóch pór roku. Na górze wciąż zima, regularnie dosypuje nowego śniegu. Na dole, przy fiordzie, niepodzielnie panuje już wiosna, temperatura się ustabilizowała (+9 do +12 stopni C), przyroda budzi się do życia. Układ pór roku jest dużo bardziej niż w Polsce zbliżony do kalendarzowego, łatwiej da się odróżnić wiosnę od lata. Dużą zaletą tej pory roku jest kompletny brak latającego paskudztwa, które potrafi bardzo obrzydzić życie, a które pewnie pojawi się za miesiąc. Widzimy jak w niektórych miejscach lawiny poczyniły spustoszenia w drzewostanie. Nawet żelbetonowy tunel załamał się pod ciężarem śniegu. Możemy naocznie przekonać się jak ciężko jest w Norwegii uprawiać rolnictwo, jak trudno wydrzeć naturze kawałek ziemi. Orzący traktor z trudem wyciąga ogromne kamienie, którymi usiane jest całe pole. Od końca fiordu łagodnie podjeżdżamy ponad 5 km i zatrzymujemy się na nocleg w przydrożnej szopie. Całkiem miłe miejsce. Dzisiaj więc przyjdzie nam uprawiać "szopping" - spanie w szopie, którego największą zaletą jest to, że nie trzeba przejmować się wiatrem. Idziemy spać po godz. 22, racząc się wcześniej kisielem i kawą.
O godz. 10 ruszamy do kolejnego etapu; od razu zaczyna się podjazd. Droga wije się niesamowicie, pogodę mamy inną niż w poprzednich dniach. Jest ciepło i bezwietrznie. Z każdym zdobytym metrem jesteśmy coraz wyżej, często zatrzymujemy się by robić zdjęcia. Od pewnego momentu pojawia się śnieg, który w coraz większych ilościach towarzyszy nam aż do samej góry. Po dwóch godzinach i 8,5 km podjazdu jesteśmy na szczycie, skąd możemy podziwiać w pełnej okazałości przebytą drogę. Dalej jedziemy jakiś czas przez klasyczny płaskowyż, pełen śniegu i zamarzniętych jezior. Śnieżne tunele robią wrażenie, zaspy niemal całkowicie zakrywają znaki drogowe. Brakuje tylko słońca, które oświetliło by ten piękny świat. Zjazd jest długi, bardzo długi, a otoczenie fantastyczne. Mijamy kilka jezior położonych na różnych poziomach, strumienie o krystalicznej wodzie, lasy brzozowe, co jakiś czas stoliki - super miejsca na biwak. Z pewnością warto przy słonecznej pogodzie spędzić tu trochę czasu, nas niestety "prześladuje" wilgoć. Później podziwiamy rozłożysty wodospad Vallestadfossen - szeroką białą wstęgę na tle soczystej norweskiej zieleni. Zaraz za nim łapie nas krótki, ale bardzo intensywny deszcz. Nie ma sensu moknąć, chronimy się więc pod daszkiem małego domku. Miejsca jest tu akurat tyle byśmy mogli obydwaj się wcisnąć, rowery zaś muszą pozostać na deszczu. Mamy ten komfort, że bez żadnych obaw o zawartość sakw opieramy nasze maszyny o domek, z dachu którego strugami leje się na nie woda. Co Ortlieb to Ortlieb! Dookoła nas walają się zakrętki i pełno butelek po wódce HAMMER. "Nasi tu byli!" - chciałoby się krzyknąć. Musi mieszkać tu jakiś imprezowy gość. Pół godziny później jesteśmy znów w drodze. Nie jest źle, czasem nawet słońce głaszcze nas swoimi promieniami. Zaraz za jeziorem Haukedalsvatn zdobywamy serpentynami przełęcz (543 m n.p.m.). Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymujemy się w lasku na nocleg, dosłownie 10 metrów od drogi, odseparowani od niej ścianą drzew. Przed snem zażywamy jeszcze przyjemnej kąpieli, korzystając z prysznica Ortlieb, który zawiesiliśmy na drzewie. Świetny wynalazek.
Przez kolejne dwa dni pogoda nas nie rozpieszcza. Zimno, mokro, mgliście. Przejeżdżamy przez sprawiające wrażenie wymarłych miasteczka Skei i Byrkjelo. Pozamykane sklepy, kompletnie puste ulice, po których bezkarnie hula wiatr niosąc ze sobą piasek, czasem jakieś papiery. Obraz żywcem wyjęty z westernu, brakuje tylko saloonu z wahadłowymi, skrzypiącymi drzwiami. Za Byrkjelo podjeżdżamy ponad 8 km na płaskowyż Utvikfjellet, by tutaj, korzystając z zadaszonej, zamkniętej na głucho stacji narciarskiej zanocować "na sucho". Po porannej pobudce i przejechaniu w ciągu całego dnia niespełna 40 km, w strugach ulewnego deszczu i temperaturze niewiele przekraczającej zero stopni, spędzamy następną noc pod namiotem rozstawionym nad brzegiem fiordu, w miejscu, gdzie są stoliki i WC, niedaleko za Olden. Marzymy by nazajutrz pogoda umożliwiła nam wizytę przy lodowcu. Sensowną wizytę.
Kilkanaście minut od startu, jadąc wąską drogą, która miejscami z trudem mieści się pomiędzy fiordem i skalnymi ścianami, docieramy do Loen, gdzie skręcamy w kierunku lodowcowego jęzora Kjenndalsbreen. Jedziemy długi czas wzdłuż jeziora, już na początku mijając małego molo, skąd w sezonie (od 10 czerwca o godz. 10.30, po 1 lipca dodatkowo o 14.30) można przepłynąć motorówką całe jezioro (ok. 11 km) w kierunku lodowca. Mijamy kilka kempingów. Mieszanina deszczu i słońca, gra świateł, kolorowe tęcze - urozmaicają nam jazdę. Szczególne wrażenie wywiera na mnie zestawienie kolorów dwóch jezior - pięknego szmaragdowego, wypływającego spod lodowca, które wpada z kolei do jeziora Lovatnet, zmieniając kolor na ciemnoniebieski. 16 km od Loen docieramy do szlabanu, gdzie pobierane są opłaty za przejazd (samochód osobowy - 30 koron; rowerzyści - bezpłatnie). Tutaj kończy się asfalt. Jeszcze 5 km jedziemy gruntową drogą do parkingu, od którego prowadzi dróżka pod sam lodowiec, a którą można przejechać obładowanym rowerem jeszcze z 300 metrów. Zostawiamy maszyny wraz z całym dobytkiem wśród polodowcowych głazów, zabieramy jedynie aparaty i idziemy dotknąć lodu. Obserwujemy jak dwóch "śmiałków" wspina się na lodowiec korzystając z lin asekuracyjnych. Wyglądają przy nim tacy mali. Ta ogromna, spękana, biało-niebieska rzeka lodu jest jednym z najmniejszych, powszechnie dostępnych dla turystów jęzorów największego lodowca kontynentalnej Europy - Jostedalsbreen. Nie jest nam dane podziwiać go w słońcu ale cieszymy się, że nie pada. Stwierdzamy, że choć stosunkowo mały, to jest uroczy i bardzo kameralny. Przypuszczalnie nawet w sezonie turystycznym nie ma tu tłoku. Warto było tu przyjechać! W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy jednej z chat letniskowych i na tarasie, z pięknym widokiem na jezioro i zaśnieżone góry, jemy zasłużony posiłek. W tym czasie deszcz porządnie moczy okolicę. Wracamy do Loen, jeszcze 12 km i jesteśmy w Stryn - największym miasteczku w okolicy. Ponieważ stara droga przez płaskowyż Strynfjellet (1139 m n.p.m.) jest zamknięta (zasypana śniegiem - informacja od miłej policjantki), a główna droga nr 15 jest nieprzejezdna dla rowerzystów z uwagi na długie tunele (zakaz wjazdu), musimy nieco zmodyfikować naszą trasę i do Lom dotrzeć objazdem, korzystając ze statku kursującego fiordem Geiranger. Przejeżdżamy jeszcze tego dnia drogą nr 15 i 60 kilkanaście kilometrów i korzystając z leśnej ścieżki rozkładamy obóz. W nocy się wypogadza i jest pierońsko zimno. Rano rośliny są całkiem pozwijane, namiot porządnie oszroniony - musiało być dobrze poniżej zera. Jesteśmy szczęśliwi! Po raz pierwszy od "niepamiętnych czasów" niebo jest bezchmurne i zapowiada się słoneczny dzień. Sprawnie i szybko docieramy do Hellesylt, mijając po drodze piękną górę o kształcie do złudzenia przypominającym Matterhorn. Tutaj czekamy trochę, po czym po uiszczeniu opłaty (po 36 koron na osobę) wsiadamy na statek kursujący do wioski Geiranger. Po kilkunastu minutach rejsu wpływamy do wąskiego Geirangerfjordu. Ależ cudowna pogoda! Chłoniemy każdy słoneczny promień, starając się naładować "akumulatory" na zapas. Otaczają nas wysokie na kilkaset metrów pionowe ściany, z których co rusz zlewają się piękne wodospady. Wśród nich prym wiedzie wspaniały Sju Söstre ("Siedem Sióstr"), który siedmioma wstęgami z hukiem spada do fiordu. Co chwilę słychać odgłosy zachwytu wydawane przez nielicznych jeszcze o tej porze roku turystów. Przez cały czas towarzyszą nam hałaśliwe mewy, odważnie, a czasem wręcz natrętnie domagające się smakołyków od dokarmiających je pasażerów. Pstrykam zdjęcie za zdjęciem, aparaty "gotują" mi się w rękach. Na koniec rejsu przepływamy obok Orneveien ("Drogi Orłów") - 7-kilometrowego podjazdu na wysokość ponad 600 m n.p.m. (można tędy dojechać do słynnej drogi Trollstigen - "Drabiny Trolli"), z którego roztaczają się fantastyczne widoki na fiord Geiranger. Mijamy również stojące na kotwicy dwa duże statki pasażerskie z niemieckimi turystami. Po zejściu z promu fundujemy sobie, dla uczczenia wspaniałej pogody, ogromne lody, z których słynie Norwegia (obok szwajcarskich uważane za najlepsze na świecie). Wyśmienite - polecam! Siedzimy na ławeczce w tym jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi i w tej chwili niczego więcej nam do szczęścia nie trzeba. W końcu, późnym popołudniem, ruszamy w kierunku Grotli. Przed nami niezła "wyrypa", którą miałem już okazję zdobywać na rowerze 6 lat wcześniej. Wolno pniemy się pokręconą drogą, szybko nabierając wysokości. Po kilku kilometrach robimy sobie dłuższy przystanek na punkcie widokowym Flydalsjuvet. Obraz morza wśród wysokich gór zapiera dech, a widok stojących tu pełnomorskich statków dla kogoś, kto jest tu pierwszy raz, musi być zaskoczeniem. Jedziemy dalej. Droga po chwili daje nieco wytchnąć przed czekającym nas dalej trudnym podjazdem. Znów wspinaczka. Co chwilę zmieniamy kierunek jazdy, to pod słońce, to ze słońcem, szybko docierając do "strefy śniegu". Biorąc na poważnie znaki ostrzegające przed lawiną co sił pokonujemy kilometrowy odcinek prowadzący wzdłuż wysokiej na kilka metrów ściany śniegu, schodzącej ze stromego zbocza. Dokładnie na wysokości 800 m n.p.m. (stoi tu kamienna tablica z wyrytą informacją) i po ponad 12 km podjazdu od wioski Geiranger, Krzysiek wypatruje świetne miejsce na biwak, przy jedynym tu, zielonym domku z napisem HEIEBU, opatulonym z dwóch stron śniegiem. Przenosimy cały majdan pod chatkę (śnieg po części zasypał prowadzącą do niej ścieżkę), gdzie rozkładamy namiot. Mamy z niego wspaniały widok na Geirangerfjord, Drogę Orłów i otaczające wszystko, białe od śniegu szczyty. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do kontemplacji i podziwiania świata, prosto z namiotu. Był to do tej pory najpiękniejszy dzień naszej wyprawy, który wynagrodził poprzednie "niedociągnięcia". Norwegia potrafi się odwdzięczyć! Siedzę w namiocie patrząc jak słonko, które schowało się już za góry podświetla na czerwono jedyny obłoczek zawieszony na bezchmurnym niebie. Za plecami, 700 metrów wyżej, mamy górę Dalsnibba. Znajdujący się na jej szczycie taras widokowy jest ostatnim elementem, który "gaśnie" dzisiejszego dnia... cdn.
część III
Już ponad 15 km jedziemy krętą drogą stromo w dół, po pokonaniu najwyższej drogowej przełęczy północnej Europy. Zjeżdżamy wolno, cały czas kurczowo zaciskając hamulce. Słońce, szum strumieni i intensywne zapachy wiosny prawie nas usypiają. Nagle ciszę przerywa potężny huk, przyprawiając nas o "zawał serca". Co się dzieje!? Jeden rzut oka i już wiem, że w rowerze jadącego przede mną Krzyśka rozerwało na strzępy tylną oponę. Obciążony pojazd z całym impetem uderzył niezabezpieczoną obręczą o asfalt. Zatrzymujemy się. Krzysiek nie schodząc z roweru i nie odwracając się do mnie rzucił tylko zrezygnowanym głosem: "Zobacz co się stało, ja nawet nie chcę się na to patrzeć"
Spędziliśmy spokojną noc na wysokości 800 metrów ponad poziom fiordu Geiranger, mając prosto z namiotu cudowny widok na jego końcówkę. Obudziłem się przed szóstą, wyjrzałem z namiotu i szybko wróciłem do cieplutkiego śpiwora. Na zewnątrz jest -4 stopnie C, woda, którą zostawiliśmy w garnuszku pod tropikiem całkowicie zamarzła, na namiocie z wydychanego przez nas powietrza utworzyła się skorupa lodu. Musiał być w nocy nielichy mróz. Na dobre wstajemy o 7.30, a co tam, mamy wakacje. Widoki dookoła cudowne. Góry oświetlone już przez słońce lśnią bielą śniegów, Geirangerfjord ukryty jest jeszcze w głębokim cieniu. 2,5 km po starcie docieramy na górę. Jeszcze dwa kilometry i jesteśmy przy hotelu Dalsnibba. Dookoła mnóstwo śniegu. Słońce świeci pełną mocą dając niesamowity blask, który poraża oczy. Ciężko jest patrzeć na świat bez ciemnych okularów. Robimy sobie kilka zdjęć wśród wielkich zasp, których tu nie brakuje. W końcu mamy w górach ładną pogodę. Spod hotelu można pięciokilometrowym odcinkiem szutrowej drogi (zmotoryzowani - przejazd płatny, rowerzyści - wstęp wolny) wyjechać na położony prawie 500 m wyżej punkt widokowy góry Dalsnibba. Jej fragment widoczny z dołu wydaje się przejezdny, ale uzyskujemy informację, że w całości droga zostanie odśnieżona i otwarta pod koniec następnego tygodnia, a i to będzie uzależnione od pogody. Szkoda, mieliśmy wielką ochotę na "zaliczenie" tej atrakcji. Jedziemy jeszcze chwilę przez płaskowyż, wzdłuż jeziora, które jest teraz jedynie białą taflą, nie zdradzającą żadnych oznak, że pod nią kryje się woda. Fajnie wyglądają napotykane po drodze znaki drogowe zasypane prawie po sam czubek. Kilka kilometrów łagodnego zjazdu i jesteśmy na krzyżówce z trasą Otta - Stryn. Szeroka, równa jak stół "asfaltówka" wiedzie środkiem szerokiej doliny. Po 13 km dojeżdżamy do Grotli - bardziej miejsca na mapie niż miejscowości, gdzie przy stoliczkach robimy sobie przerwę na przekąskę. Wcinamy po całym bochenku chleba. Przyjemnie jest siedzieć w słonku mając przed oczami pierwotny krajobraz, kojarzący nam się z norweską daleką północą. Wszędzie śnieg i małe drzewka, skąpo jeszcze odziane w liście. Dalsza jazda do Lom to czysta przyjemność. Cały czas lekko w dół, wzdłuż lasów, jezior i strumieni. Im niżej, tym cieplej, biel skutecznie zostaje wyparta przez zieleń. Jadąc przez tereny rolnicze docieramy do celu. Spędzamy tu dwie godziny rozkoszując się słońcem i sielankową atmosferą tego uśpionego jeszcze o tej porze roku miasteczka. Oglądamy piękny drewniany kościół i odżywiamy się nieco (czytaj: obżeramy się do granic możliwości - litr mleka, duża butelka pepsi, chipsy, kilogram ciastek, banany, chleb z pasztetem...). Zadziwiające ile normalny człowiek może zjeść. Trochę ociężali, z trudem i niechęcią ruszamy dalej, drogą nr 55 oznaczoną jako turystyczna trasa widokowa, w kierunku płaskowyżu Sognefjellet. Po spokojnej jeździe, 28 km od Lom docieramy do znanego mi już z poprzednich pobytów w Norwegii miejsca. W małym zagajniku, nad rzeczką, usytuowane są stoliczki i toalety. Świetne miejsce na biwak, praktycznie jedyne tak dobre na tej trasie (nocowałem tu już dwa razy). Miejsca takie - rasteplass - nie są w Norwegii rzadkością. Rozkładamy namiot, zabezpieczamy rowery po czym korzystając z tego, że są tu "cywilizowane" toalety postanawiamy się trochę odświeżyć. Co prawda woda w kranie jest ledwie ciepła, ale podgrzewana podłoga rekompensuje to z nawiązką. Korzystając z wynalazków Ortlieba urządzamy sobie luksusową kąpiel. O północy Krzysiek idzie spać, a ja jeszcze przez godzinę, przy naturalnym (!) świetle, uzupełniam dziennik wyprawy. Bardzo praktyczne są te białe noce.
W nocy znowu był mróz. Ubrania, które wczoraj wypraliśmy zamieniły się w "blachy", skarpetki rano stały przed namiotem. Niebo bezchmurne, słońce zaczyna grzać i wszystko dość szybko wysycha. Ruszamy w bój. Droga już od pierwszych metrów zaczyna się stromo wznosić. Pniemy się tak przez 4 km, po czym jest trochę w dół i dalej płasko, wzdłuż jeziorka. To dopiero rozgrzewka przed czekającym nas właściwym podjazdem do "Domu Olbrzymów" (Jotunheimen). Wkroczyliśmy do królestwa najwyższych gór Skandynawii, gdzie z położonego na wysokości 1500 m n.p.m. płaskowyżu, jeszcze na ponad kilometr w górę sterczą skalne olbrzymy. Z mozołem zdobywamy kilometr za kilometrem. Po pewnym czasie pojawiają się po bokach drogi śnieżne zaspy, od razu bardzo wysokie. Mijamy ukryte w śniegach schronisko pomalowane na charakterystyczny czerwony kolor, jeszcze dwa i pół kilometra serpentynami i zdobywamy najwyższy punkt tej drogi - Fentesteinen (1434 m n.p.m.), najwyższą drogową przełęcz północnej Europy. Przed nami płaskowyż Sognefjellet. To już kolejny dzień, gdy trolle okazują się dla nas łaskawe dopuszczając do nas promienie słońca. Ciągnące się w nieskończoność białe pustkowia jaśnieją takim blaskiem, że znów trzeba się ratować przeciwsłonecznymi okularami. Z bieli tej strzelają w górę ostre szczyty dodając otoczeniu surowości, czyniąc je wręcz nierealnym. I tylko czarna nitka drogi prowadzącej pośród wysokich śnieżnych zasp zakłóca tę doskonałość. Jedziemy ponad 20 km przez ten niesamowity świat nie mogąc się nim nasycić. Nie licząc z rzadka przejeżdżających samochodów jedynie kukułki przerywają od czasu do czasu wszechobecną ciszę. Aż w końcu rozpoczyna się zjazd. Droga nachyla się najpierw łagodnie, by po chwili runąć ostro w dół, w zieloną otchłań głębokiej doliny. Zaraz na początku zjazdu zatrzymujemy się na parkingu. Toaleta z ciepłą wodą, nieograniczona ilość miejsca na namiot, stoliczki i fantastyczne widoki, w którą stronę by nie spojrzeć - czegóż chcieć więcej!? Robimy sobie tu godzinny postój by przekąsić co nieco. Syci ubieramy się w "wiatrochrony" made in Mount & Wave i ruszamy w dół. Stromizna jak się patrzy, co chwilę zakręt to w jedną, to w drugą stronę. W Turtagro mijamy krzyżówkę z drogą, na której 11 dni wcześniej zasypało nas śniegiem. Mamy wrażenie, potęgowane przez świecące mocno słońce, że było to tak dawno. Do dna doliny pozostało nam trochę ponad 3 km, gdy potężny huk przeszył powietrze. Długa jazda obciążonymi rowerami na zaciśniętych hamulcach sprawiła, że obręcze rozgrzały się "do czerwoności". Dętka w tylnym kole u Krzyśka nie wytrzymała wysokiej temperatury i wystrzeliła, rozrywając przy okazji oponę, a to z kolei spowodowało, że "nieuzbrojona" obręcz z impetem uderzyła o asfalt. Zatrzymujemy się i szacujemy straty. Uffff - koło jest całe, nie rozcentrowało się nawet na milimetr. Warto było zainwestować w zakup dobrych obręczy i szprych. Niestety siła wybuchu wydarła z opony druty, przez co nie nadaje się ona już do użytku. No to mamy problem, bo nie zabraliśmy ze sobą zapasowej gumy. Niby doświadczeni podróżnicy, ale takiej sytuacji żaden z nas nie przewidział. Czekamy jakiś czas przy drodze łudząc się, że będzie przejeżdżał jakiś większy pojazd i zabierze nas do cywilizacji, gdzie będziemy mogli nabyć nową oponę. Ruch jest znikomy, więc po godzinie (przejechały w tym czasie 3 samochody) dajemy za wygraną. Krzyś usiadł, schował głowę między kolana i drzemie, ja wziąłem nieszczęsna oponę i poszedłem w dół, w poszukiwaniu pomocy. Po przejściu 300 metrów spostrzegam mężczyznę koszącego trawę (chyba jedyny człowiek na przestrzeni kilku kilometrów). Mówię mu o swoim problemie, on z kolei informuje mnie, że najbliższy sklep rowerowy jest w Gaupne (34 km), na koniec dodając, że za jakiś czas będzie jechał do najbliższej wioski, to przy okazji zapyta, może ktoś będzie miał na zbyciu oponę. Wracam do Krzyśka i opowiadam co i jak. Na nocleg przemieszczamy się kilkaset metrów w dół drogi, gdzie przy zakręcie jest dużo miejsca na biwak. Gdy już rozbiliśmy namiot... przyjechał gościu i przywiózł oponę z dętką, za co chce 75 koron. Z radością wręczam mu 100 (w sklepie trzeba by było za to zapłacić dobrze ponad 200 koron). Jesteśmy uratowani! Jutro od rana jedziemy dalej. Cała ta przygoda nauczyła nas jednego - nie wystarczy przed wyjazdem założyć nowe, nawet najlepszej firmy opony. Od tej pory na każdą dużą wyprawę będziemy zabierać zapasową oponę kevlarową (łatwo taką złożyć i upchać w sakwach).
Ruszamy w trasę po godz. 10. Pierwszy przystanek robimy w Skjolden, gdzie w znanym nam już sprzed kilkunastu dni kompleksie urządzamy sobie mycie i przepierkę. Mijamy Gaupne, za nim mamy 4 km podjazdu, a dalej szybko i sprawnie dojeżdżamy do Sogndal. Tym razem jedziemy w lewo przez most, z zamiarem dotarcia do Lerdal. Na skrzyżowaniu w Koupanger drogowskazy informują, że do samej wioski i na prom do Gudvangen należy skręcić w prawo, natomiast na prom do Lerdal należy jechać prosto 7 km do Mannheller. Trochę zbiło mnie to z tropu, gdyż cały czas byłem przekonany, że "nasz" prom odpływa z Koupanger. Aby się jeszcze upewnić idę do pobliskiego sklepu PRIX i pytam kasjerkę o blond włosach, którędy mamy jechać, chcąc dotrzeć rowerami (to słowo szczególnie akcentuję) do Lerdal. Mówi, że trzeba jechać do Mannheller. Tak też czynimy. Szeroką drogą, z której rozpościerają się przepiękne widoki na fiord zjeżdżamy na przystań promową, ostatnie 3 km jadąc dobrze oświetlonym, szerokim tunelem. Znaleźliśmy się w dziwnym miejscu. Położony nad samym fiordem niewielki kawałek lądu zakończony bardzo wysoką i stromą skalną ścianą, na której obok siebie umiejscowiono dwa wloty do tunelu (lewą "dziurą" wjeżdża się do tunelu, zaś prawą pojazdy przybywają na przystań, i jest to jedyny sposób na dotarcie do tego miejsca). Poza tym stoi tu jedynie budynek promowej poczekalni. Przeprawiamy się do Fodnes. Podczas 15 minutowego rejsu zaczyna trochę padać i wieje bardzo zimny, porywisty wiatr. Z Fodnes chcemy przejechać kolejnym tunelem (dł. 6,6 km) do Lerdal. Nic z tego, jest zakaz jazdy rowerami. Wkurzam się na babkę ze sklepu, która wprowadziła nas w błąd. Jednak, gdy przypominam sobie kilka dowcipów o "blondynkach", złość szybko mi przechodzi. Zastanawiamy się co robić. Powrót tą samą drogą, z uwagi na konieczność "dymania" 3 kilometrów pod górę przez tunel, raczej odpada. Również próba złapania jakiejś "okazji" by się dostać do Lerdal skończyła się niepowodzeniem. Myślimy już o zanocowaniu w Fodnes. Są tu niezłe do tego warunki. Prom kursuje całą dobę, więc poczekalnia i toalety z ciepłą wodą są otwarte non-stop, a nie ma problemu (zwłaszcza dla rowerzystów, i to podróżujących o tej porze roku) by w poczekalni rozłożyć śpiwory i w luksusowych warunkach się przespać. Ostatecznie, obserwując kursujące na zmianę dwa promy zauważam, że gdy tylko z któregoś wysiądzie pieszy, to zaraz zjawia się po niego autobus. Pytam więc obsługę promu o rozkład jazdy autobusów. Uprzejmy "blondas" bez słowa bierze komórkę, rozmawia chwilę, po czym z uśmiechem oświadcza, że za pół godziny, gdy przypłynie następny prom, przyjedzie po nas bus. Nieźle i sensownie - zważywszy na małe zaludnienie jakie jest w Norwegii - jest to pomyślane. Po prostu, gdy na promie jest jakiś pieszy pasażer (a nie zdarza się to zbyt często) obsługa promu dzwoni po autobus. Po zapakowaniu rowerów i bagażu mały bus dowozi nas do Lerdal. Sprawdzamy tylko, od której godziny następnego dnia będzie czynne znajdujące się tu słynne Centrum Dzikiego Łososia (maj 10-18 ; czerwiec-sierpień 10-20 ; wrzesień 11-17) i udajemy się w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Trzy kilometry za wioską, tuż obok krzyżówki z drogą prowadzącą do Aurland (tzw. Snow Road - "Śnieżna Droga") decydujemy się na spanko w porzuconym autobusie Volvo, stojącym nad samym fiordem. Dach nad głową, bezwietrznie, dużo miejsca do leżenia, sprawne radio, a tuż za oknami piękne widoki na najdłuższy fiord świata Sognefjord - coś takiego jest możliwe chyba tylko w Norwegii.
NORSK VILLAKS SENTER (The Norwegian Wild Salmon Centre) wybudowane zostało przy rzece Lerdalselva, jednym z najbardziej znanych na świecie miejsc połowu łososia (przyjeżdża tu łowić ponoć sam Mel Gibson). Oglądamy wszystko dokładnie - historię połowu łososia, same łososie pływające za szybą w rzece (część budynku położona jest poniżej jej poziomu), sprzęt jakim się je łowi, stare fotografie wędkarzy wraz z ich imponującymi zdobyczami, tablice informujące o rozwoju i migracji tych ryb itp. Wspaniała gratka dla miłośników wędkarstwa. W cenę biletu (70 koron) wliczony jest pokaz w specjalnym kinie świetnego filmu o życiu łososi. Opuszczamy Centrum o godz. 13. Pogoda taka sobie. Trochę padało, a teraz pierwszy raz od rana przez chmury przebiło się słońce. Zwiedzamy jeszcze starą część Lerdal, gdzie zachowało się blisko 180 zabytkowych, drewnianych budynków, w których nadal mieszkają ludzie (warto tu zajrzeć), po czym jedziemy do "naszego" Volvo by coś przekąsić, mijając stojący na przystani przy drodze prom samochodowy, którym mogliśmy tu przypłynąć, a który kursuje na trasie Gudvangen - Koupanger - Lerdal i z powrotem. Mieliśmy dzisiaj zaatakować Śnieżną Drogę, ale Krzysiek zarządził, że zrobimy to następnego ranka. Korzystając z tego, że mamy ekstra kwaterę resztę dnia przeznaczamy na pisanie pocztówek, których zebrało się "trochę" do wysłania. Wieczorem kisielek, kawka i przed północą idziemy spać.
Kierując się do Aurland ruszamy na spotkanie ze Snow Road, mając w perspektywie pokonanie ponad 1300 m wysokości. Co roku droga ta jest oficjalnie otwierana 31 maja (pod koniec 2000 roku uroczyście otwarto najdłuższy drogowy tunel świata o długości 26 km, przebiegający z Lerdal do Aurland właśnie pod Snow Road). Świeci słońce i jest prawie bezchmurnie - zapowiada się piękny dzień. Trasa od razu zaczyna się stromo wznosić. Jedziemy zielonym trawersem wzgórza. Jest ciepło, zaczynam się pocić, tak bardzo to chyba pierwszy raz podczas tej wyprawy. Droga nie zna litości, przez pierwsze 5 km nie daje wytchnąć ani na chwilę. Później jedna serpentyna i znów w górę. Po pewnym czasie kolor zielony zostaje zdominowany przez biel śniegu. Wolno pokonujemy kolejne metry, trzy razy będąc głównym obiektem dla filmujących turystów, którzy robią to podczas jazdy, lub też zatrzymują samochód tylko po to, by złapać nas w kadr. Jedziemy przy śnieżnych ścianach o wysokości piętrowego domu. Jakże potężne muszą być maszyny odśnieżające coś takiego. Temperatura sprawia, że ze ścian leje się woda, śnieg się topi spadając miejscami na drogę dużymi płatami. Po 17 km osiągamy płaskowyż, tradycyjnie już zasypany śniegiem, przecięty czarną nitką suchego asfaltu. Jedziemy trochę pod górę, trochę z góry, trochę po prostej. Czasem minie nas jakiś autobus, który jadąc w ogromnych śnieżnych tunelach wygląda jak dziecinna zabawka. Licznik wskazuje 29 km, gdy od poziomu morza docieramy na wysokość 1309 m n.p.m., na najwyższy punkt Snow Road. Stąd już tylko w dół, karkołomnym zjazdem znów na poziom morza, do Aurland. Ciśnienie zatyka uszy, z wszechobecnej bieli w oka mgnieniu robi się zielono, temperatura nie wiedzieć kiedy podskakuje o kilkanaście stopni C. Po drodze trudno jest zamknąć buźkę, która rozdziawia się z zachwytu nad pięknem Aurlandsfjordu. To jeden z cudowniejszych widoków w Norwegii, jakie dane mi było podziwiać. Co chwilę zatrzymuję się pstrykając jedno zdjęcie za drugim. Obręcze podczas zjazdu szybko się rozgrzewają, parząc przy próbie ich dotknięcia. Pomny przygody Krzyśka sprzed kilku dni zatrzymuję się przy lodowatym strumieniu i chłodzę je wodą. Z Aurland do Gudvangen chcemy dostać się drogą morską, płynąc przez bardzo wąski Neroyfjord (duża atrakcja turystyczna!), lecz ostatni prom tego dnia już odpłyną (przed sezonem są tylko 2 kursy). Ponieważ droga z Flam do Gudvangen prowadzi przez tunel o dł. 11,4 km, przez który nie można jechać na rowerze, rowerzyści oprócz promu mają jeszcze tylko jedną możliwość (znacznie tańszą) dotarcia do Gudvangen, a mianowicie korzystając z autobusu odjeżdżającego kilka razy dziennie z Aurland bądź Flam. Biwakujemy za wioską, na ukrytej wśród drzew łące. Ufni w przychylność aury nie rozbijamy nawet namiotu, śpiąc pod gołym, wolnym od chmur niebem.
Tuż po piątej rano budzą nas pierwsze krople deszczu. Po wczorajszej pięknej pogodzie pozostało jedynie wspomnienie. Z ciężkich, nisko zawieszonych chmur szybko robi się duży deszcz. Na otwartej łące z opresji ratują nas zawsze niezawodne folie "garażowe", którymi zwykle zabezpieczamy rowery. Są na tyle duże, że bez problemu chowamy się pod nimi, wraz z materacami, śpiworami, ubraniami i innymi beztrosko rozrzuconymi poprzedniego dnia rzeczami. Pozostały ekwipunek skutecznie chroniony jest przez Ortlieba. W ten sposób przeczekując deszcz dosypiamy jeszcze 2 godziny ... cdn.
część IV
Jest 13 czerwca 2000 r., minęła właśnie godzina 16. Jedziemy główną drogą prowadzącą przez płaskowyż Hardangervidda - największy park narodowy w Norwegii, położony w południowej części kraju. Termometr wskazuje +4 stopnie C. Gdzie okiem sięgnąć olbrzymie puste przestrzenie, po których hulają bezkarnie porywiste wiatry. Nic dziwnego, że m.in. właśnie tu polski polarnik Marek Kamiński trenuje przed swoimi ekstremalnymi wyprawami.
Przed godz. 9 ruszamy do pobliskiego Aurland, by po 20 minutach dotrzeć na przystań. Jest pochmurno, lada chwila może lunąć. Po pół godzinie przypływa prom. Pytam o cenę biletu. 140 koron za osobę + 40 koron za rower - aż mnie odrzuca. Strasznie drogo!!! Ostatecznie jednak decydujemy się na rejs, choć uważam, że przy fatalnej pogodzie lepiej było albo poczekać na jej poprawę, albo dostać się do Gudvangen autobusem (po drodze są dwa długie tunele, przez które nie można jechać rowerem). Zaraz po wejściu na pokład rozdarło się niebo, zalewając świat strugami wody. Po jakimś czasie wpływamy do wąskiego Naeroyfjorden. Bliskie, wyrastające po obu stronach fiordu wysokie urwiska spowite są mgłą. Kilka razy udaje nam się dojrzeć nad samym brzegiem malutkie osady złożone z kilku domków, do których dotrzeć można tylko od strony wody. Z pozostałych stron otoczone są one wysokimi na kilkaset metrów ścianami, po których z impetem spadają spienione wstęgi wodospadów. Do Gudvangen płyniemy w sumie 2 godziny. Chwilami opady ustawały i trochę się przejaśniało, ale po takich chwilach deszcz atakował ze zdwojoną siłą. Czas na pokładzie upłynął nam szybko. Odbycie takiej podróży przy ładnej pogodzie z pewnością dostarcza mocnych wrażeń, głównie z uwagi na wąskość fiordu, bliskość ogromnych pionowych skał. Po wyjściu na brzeg długi czas spędzamy w kompleksie turystycznym, oglądając pamiątki, wybierając karty pocztowe, przeglądając piękne albumy o Norwegii. W tym czasie przewija się przez to miejsce masa turystów, przybywających tu licznymi autokarami. Po godz. 13, wykorzystując przerwę w deszczu, ruszamy doliną Naeroydalen. Jazda wydaje się kontynuacją rejsu, z tą różnicą, że zamiast statkiem poruszamy się na dwóch kółkach. Otaczają nas potężne pionowe ściany, których szczyty skąpane są w chmurach. Znajdują się one blisko drogi, gdyż dolina jest bardzo wąska. Ze ścian zlewają się tysiące wodospadów, dużo małych, kilka potężnych, których huk niesie się po dolinie. Wspaniałe uczucie tak żeglować na rowerze. Z pewnością jest to jedna z najpiękniejszych dolin, jakie miałem okazję zwiedzić. Warto ją zobaczyć. Po ponad 10 km docieramy do miejsca, skąd odchodzi boczna droga do Stalheimskleiva, oznaczona jako turystyczna atrakcja. Nie mamy wyboru, musimy nią jechać, gdyż tędy właśnie prowadzi objazd dla rowerzystów i pieszych (główna droga wiedzie przez tunel, gdzie jest zakaz jazdy rowerami). Nawet nie przypuszczałem, że następne 1,6 km zmieni radykalnie moje pojęcie słowa "stromizna". Pod taką "wyrypę" jeszcze nie miałem okazji się wspinać z bagażem. Coś niesamowitego. Droga wije się serpentynami o nachyleniu przekraczającym 20 procent. Krzyś tylko na początku próbuje jechać, ale prawie od razu daje za wygraną, z mozołem pchając rower na samą górę, robiąc sobie przerwy na każdym zakręcie. Z trudem udaje mi się wyjechać, choć też muszę się zatrzymywać prawie na każdej serpentynie, uspokajając oddech, zbierając siły na następny stromy odcinek. W pewnej chwili niedużo brakuje bym się wywrócił, gdy tylne koło roweru traci przyczepność na plamie oleju, który wyciekł z któregoś z pojazdów. Z ulgą mijamy stojący na szczycie ekskluzywny hotel, po czym chwilę później znów jesteśmy na głównej drodze. Za Voss wjeżdżamy na świetną ścieżkę rowerową, prowadzącą w większości przez lasek. Jedziemy w ciszy i spokoju przez kilkanaście kilometrów, z dala od samochodów. Przejeżdżamy przez tunel, jeszcze kilkaset metrów i ścieżka się kończy dochodząc do głównej drogi. 100 metrów dalej zatrzymujemy się na nocleg na małym parkingu usytuowanym na szczycie ... wodospadu Skjervefossen. Fajne miejsce. Mamy do dyspozycji stoliczki, toaletę, "grill-budę" z werandą, na której urządzamy sobie legowisko. Jedynie głośny strumień, który tworzy w tym miejscu wodospad może trochę przeszkadzać. Ale nie nam, zmęczenie to dla nas niezawodny środek nasenny.
Wyspałem się super. Jakiekolwiek działanie rozpoczynamy po godz. 7.00. Pierwszym celem tego dnia jest dotarcie do przeprawy promowej w Bruravik. Nie możemy jechać główną drogą, gdyż prowadzi ona przez blisko 8-kilometrowy tunel (tradycyjnie jest tu zakaz wjazdu rowerami). Dlatego też skręcamy na drogę nr 572 prowadzącą do Bruravik przez Ulvik - "Perłę Hardangerfjordu" jak głoszą foldery. Od razu mamy 7,5 km łagodnego podjazdu, osiągając wysokość 348 m n.p.m., później trochę górą, po czym "na łeb, na szyję" do Ulvik położonego nad fiordem. Urodę wspaniałego usytuowania podkreślają liczne sady jabłoniowe szczodrze o tej porze roku obsypane kwieciem. Przestaję żałować, że nie mogliśmy dotrzeć do Bruravik dużo krótszą drogą przez tunel. Jeszcze 10 km jazdy przy fiordzie i przeprawiamy się na jego drugą stronę, gdzie na przystani urządzamy sobie mycie i pranie. Pogoda jest taka sobie - to trochę popada, to znów zza pędzonych wiatrem chmur wyjrzy do nas słońce. Obieramy kierunek do Ovre Eidfjord, gdzie znajduje się Centrum Natury Hardangervidda - turystyczny kompleks, będący kolejną atrakcją na trasie naszej wyprawy. Jedziemy brzegiem fiordu. W pewnym momencie główna droga wpada do tunelu, my zaś - zgodnie z drogowskazami - wjeżdżamy na starą wąską drogę (tylko dla rowerzystów i pieszych) omijającą tunel od strony fiordu. Po chwili droga ta rozwidla się prowadząc przez dwa tunele wykute w twardej skale - budownicze "mistrzostwo świata". Wizytę w Centrum Natury zaczynamy od kafejki, gdzie raczymy się norweskim przysmakiem - waflami z truskawkowym dżemem i specjalnym rodzajem śmietany, popijając to wyśmienitą kawą. Później bierzemy się za właściwe zwiedzanie (wstęp - 70 koron; czynne w godz. 9 - 20). Można się tu dowiedzieć wszystkiego o tym ogromnym, surowym obszarze Norwegii, obejrzeć wypchane zwierzęta, jakie żyją na tym terenie (najwięcej jest reniferów). Hitem jest wizyta w Supervideographie - kinie, gdzie na ekranie składającym się z pięciu części ustawionych pod różnym kątem, wyświetlany jest film o obszarze Hardangervidda. Większość ujęć, które przedstawiają wspaniałe krajobrazy i życie w Parku Narodowym, kręconych było za pomocą śmigłowca, a widz oglądający te wspaniałości ma wrażenie, jakby siedział za jego sterami. Dosłownie serce podchodzi do gardła, gdy kamera zbliża się do krawędzi urwiska i rzuca wraz z wodospadem w kilkusetmetrową przepaść. Duże wrażenie wywiera na mnie widok z lotu ptaka na biało-błękitny lodowiec. A wszystko to w otoczce doskonale dobranej do obrazu muzyki. W dalszą drogę ruszamy po godz. 19. Kilkanaście kilometrów stąd znajduje się wodospad Voringfossen o wysokości ponad 180 m, który jest trzecim najczęściej odwiedzanym przez turystów miejscem w Norwegii. Po 4 km wjeżdżamy na ścieżkę dla rowerów i pieszych (dawna droga), gdyż główna droga prowadzi przez liczne tunele. Po dalszych 2 km, w miejscu gdzie ścieżka po raz pierwszy styka się z główną drogą, postanawiamy zatrzymać się na nocleg. Są tu toalety i zadaszone stoliczki - o tyle ważne, że co chwilę siąpi deszcz. Jemy zasłużoną obiado-kolację i po godz. 23 idziemy spać - Krzysiek na ławeczce, ja na kamiennym murku stanowiącym podporę dla dachu.
Budzę się o 5.30, rozglądam dookoła, po czym wyskakuję ze śpiwora, chwytam za aparaty i fotografuję nasze oryginalne legowisko. Po tej "wyczerpującej" czynności znów włażę do ciepłego śpiwora i "odpływam". Kolejny raz w rzeczywistym świecie pojawiam się dwie godziny później, wypoczęty, jakbym spał we własnym łóżku. Leje deszcz, a nas ogarnia zniechęcenie. Gdy konsumujemy śniadanko przestaje padać, pomiędzy chmurami prześwituje nawet oczko błękitu. Dobrze trolle, tak trzymać! Wspinamy się fantastyczną drogą, tak wąską, że aż dziw bierze, że kiedyś jeździły tędy samochody w obu kierunkach. Jadąc przy wysokich skałach z jednej strony, a z drugiej mając głębokie przepaście, szybko zyskujemy kolejne metry wysokości. Krzysztof jest tą drogą zachwycony. Stwierdza, że jest to wielka, warta zaliczenia atrakcja dla rowerzystów. Po drodze kilka razy mija nas, jadąc to w górę, to w dół, Troll Tog ("Pociąg Trolli") - kolorowy samochodzik z wagonikami, przewożący turystów. Pokonujemy ostatni tunel, jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy na górze (648 m n.p.m.). Naszym oczom ukazuje się wodospad Voringfossen, spadający z hukiem do głębokiej doliny Mabodalen. Otaczają go pionowe skalne ściany, na których rozpylona woda, gdy tylko wyjrzy słońce, maluje wielobarwne tęcze. Szkoda tylko, że dla nas zaświeciło ono tylko na krótką chwilę. Aby w pełnej krasie móc podziwiać wodospad i przepiękną dolinę Mabodalen jedziemy główną drogą jeszcze z kilometr, po czym skręcamy w lewo, by po 10 minutach dotrzeć pod hotel, na krawędź urwiska, skąd rozpościera się zapierająca dech panorama. Jest pochmurno i mgła często przesłania widoki, ale i tak warto tu było przyjechać. Pstrykamy trochę zdjęć, aż ulewny deszcz przegania nas do kiosku z pamiątkami. Po pół godzinie decydujemy się na dalszą jazdę. W końcu jesteśmy "nieprzemakalni". Zakładamy przeciwdeszczową odzież Mount&Wave i ruszamy na płaskowyż Hardangervidda. Dość łatwo osiągamy najwyższy punkt drogi (1250 m n.p.m.), następnie długo, długo górą. Jest to chyba jeden z najdłuższych płaskowyżów Norwegii, a z pewnością jeden z najtrudniejszych klimatycznie. Temperatura szybko spadła do +4 stopni C. Widoki dookoła surowe i niezapomniane. Nieskończone przestrzenie bieleją śniegiem, na zamarzniętych taflach jeziora miejscami prześwituje woda. Bardzo brakuje nam słońca. Robimy sobie krótką przerwę na posiłek, podczas którego za stół służy nam ... bryła zmrożonego śniegu. Trzeba sobie jakoś radzić. Przed zjazdem z płaskowyżu niebo na chwilę jaśnieje, tworząc specjalnie dla nas wspaniały spektakl światła, odbijając zaśnieżone góry w oczkach rozmarzającego jeziora. Mijamy miejscowość Haugastol, gdzie rozpoczyna się właściwy etap słynnej norweskiej trasy rowerowej RALLARVEGEN (czyt. Sportowy Styl nr 4/99). Dziesięć kilometrów przed Geilo znajdujemy odpowiedni dla nas domek letniskowy (hytta), gdzie zatrzymujemy się na nocleg. Wykorzystując jego zadaszenie rozkładamy materace i śpiwory, po czym trochę zmarznięci, ale szczęśliwi, włazimy do ciepłych śpiworów. Wpatrując się w strugi deszczu i wsłuchując w jego szum zasypiamy.
W drodze do Geilo po raz ostatni podczas tej wyprawy walczymy z deszczem. Pada bardzo intensywnie, jakby niebo chciało na pożegnanie dać nam porządny wycisk. Na dodatek temperatura z +8 stopni C jaka była wcześnie rano, spada do zaledwie +2. A to już prawie lato. Po południu, gdy się trochę wypogodziło, ruszamy trasą nr 40. Zaliczamy nietrudną do podjazdu przełęcz, na której robimy sobie przerwę na posiłek. Osłonięci od silnego wiatru doświadczamy niemal włoskich upałów. Trudno w to uwierzyć, zważywszy, że jeszcze kilka godzin wcześniej było tak paskudnie. Po zjeździe z przełęczy skręcamy na trasę prowadzącą do Tunhovd. Jest to świetna, boczna droga, biegnąca wzdłuż wielkiego jeziora zaporowego, często przez las. Ruch na niej panuje znikomy. Jest to bardzo przyjemny etap naszej wycieczki. Silny wiatr jest naszym sprzymierzeńcem. Słońce grzeje bardzo mocno, czasem tylko, na chwilę, zostaje przesłonięte przez pędzące po niebie obłoki.
Jadąc na skróty, czasem nawet typowymi leśnymi drogami, po dwóch dniach docieramy do upalnego (+28 stopni C) Oslo. Skocznia Holmenkollen, w której mieści się muzeum narciarstwa, półwysep Bygdoy ze swoimi muzeami (Muzeum Statków Wikingów, Muzeum Statku Polarnego FRAM, Muzeum KON-TIKI, Folkenmuseum), Frognerpark, gdzie znajdują się wspaniałe rzeźby przedstawiające ludzi, autorstwa Vigelanda, Karl Johans Gate - najsłynniejsza ulica Oslo, prowadząca od dworca kolejowego, kończąca się przy Stortinget - norweskim parlamencie, który jest zarazem siedzibą króla, stara twierdza Akershus oraz wspaniała nadmorska promenada, gdzie cumują piękne żaglowce, stoją na wodzie łodzie Wikingów, w których mieszczą się urocze knajpki - to atrakcje, których nie sposób pominąć będąc w stolicy Norwegii.
Wsiadamy na ogromny prom >QUEEN OF SCANDINAVIA i odpływamy do Kopenhagi. Wolno suniemy Oslofjordem, mamy więc okazję długo oglądać miasto, patrzeć jak wieże ratusza, znajdująca się obok niego twierdza Akershus, czy też górująca nad stolicą skocznia Holmenkollen, robią się coraz mniejsze, by w końcu zniknąć nam z oczu.
I tak kończy się nasza przygoda z wiosenną Norwegią 2000. Ponieważ był to już mój siódmy pobyt w kraju Wikingów, mogę stwierdzić, że właśnie wiosną jest on najcudowniejszy. Doświadczyliśmy tu takich emocji, przygód i wrażeń, że nawet dziś, gdy o nich wspominam, z piersi wydobywa się tęskne westchnienie. I wiem, że jeśli przyjdzie mi jeszcze raz podróżować po tej części Norwegii (a jestem przekonany, że tak się stanie), to z pewnością będzie to WIOSNA W NORWEGII