Bułgaria 2008


10.08.2008
Nie udało nam się dostać do Gruzji. To nawet dobrze. Tam teraz jest już regularna wojna i polscy obywatele są ewakuowani. Moi wirtualni znajomi, którzy tam przebywają/li albo już opuścili Gruzję, albo to zrobią niebawem.
Nam udało się zorganizować wypad zastępczy do Bułgarii. Za 950 zł lecimy do Sofii oczywiście razem z rowerami. W szybkim tempie udało się nam zorganizować mapy, przewodnik i opracować trasę. Oczywiście jest to totalna prowizorka. Ale podobno prowizorki są najtrwalsze :)
Generalnie mamy chęć zwiedzenia Rodopów i oczywiście podjechać nad Morze Czarne w okolice Burgas. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Odprawa na Okęciu przebiegła bez zakłóceń. Rowerki także zostały odprawione bez problemów. Nie musięliśmy nawet spuszczać powietrza z kol. Po około 2 godzinach wylądowaliśmy w Sofii. niecała godzinkę trwało przepakowanie i skręcanie rowerków i ruszyliśmy w stronę morza. Na samym początku nieco się pogubiliśmy, ale po ok. godzinie, wydostaliśmy się z Sofii na trasę nr 6 do Burgas. Droga była dość spokojna, większość aut wracało znad morza. W nasza stronę jechało niewiele. Trasa była dość ciekawa, zwłaszcza że pokonaliśmy 2 dość długie podjazdy, sięgające bez mała 15 km. Wbiliśmy się nawet na wysokość prawie 1000 m n.p.m.. Do tego jazda nocą dodawała lekkiego dreszczyku. Jako nie chciało nam się rozbijać namiotu i szukaliśmy hoteliku. Tenże znaleźliśmy w Mirkowie. Do hotelu dojechaliśmy o 23.15 czasu lokalnego. Wada hotelu, a w zasadzie obsługi jest w dalszym ciągu postrzeganie klientów jak wrogów. Chyba jeszcze nie przestali myśleć jak w socjalizmie. Z braku podobno miejsc spaliśmy w apartamencie. Obsługa robiła wrażenie, że im przeszkadzamy. Szybki prysznic, przepierka przepoconych ciuchów i lulu. Podczas 1szego dnia, rozpoczynając jazdę ok. 16, przejechaliśmy 72 km z różnicą wzniesień ponad 500 m. Całkiem niezły wynik, jak na 1szy dzien.
Nie wiem co się dzieje w Gruzji teraz, ale naszła mnie ochota, aby przeprowadzić szybka analizę tego, co stało się na Kaukazie. Jeśli zaczęły się wycofywania wojsk gruzińskich z Osetii, to Rosja osiągnęła wszystko, co chciała. Rosja pokazała światu, za ani Gruzja, ani Ukraina (Rosja twierdziła, że Ukraina namawia Gruzje do czystek etnicznych w Osetii) nie nadaje się ani do NATO ani do UE. Pokazała światu, że może robić wszystko pod płaszczykiem misji "pokojowej", a wielcy tego świata nie mogą nic zrobić. Po raz kolejny okazało się, że ONZ jest bezradna, że członkowie Rady Bezpieczeństwa mogą co najwyżej sobie pogadać. Rosji nie chodzi oczywiście o obronę swoich obywateli, ale o kontrole nad jedynym ropociągiem idącym na Zachód, a niebędącym pod kontrola Rosji. Saakaszwili niestety dał się sprowokować niedźwiedziowi z Kremla i słono za to zapewne zapłaci. Generalnie, moim skromnym zdaniem, Rosja dostała wszystko, co chciała dostać i nawet nieco więcej. A reszta? A kogo obchodzi reszta?

11.08.2008
Z Mirkowa z hotelu wyruszyliśmy ok. 10.30. W samym Mirkowie nie było nic ciekawego, oprócz ładnej cerkwi, a w zasadzie błyszczącej na złoto kopuły. Zjechaliśmy na 580 m n.p.m., by zaraz wdrapać się po ostrym podjeździe droga nr 6 w stronę Pirdopu. Wcześniej posililiśmy się w Zlotnicy. Ani Pirdop ani Zlotnica nie zwraca żadnej uwagi. Szare miasteczka przy drodze. Za Pirdopem zaczął się znowu ostry podjazd w stronę Anton. Różnica wzniesień wyniosła ok. 400 m. Potem zjazd i znów podjazd tym razem na wysokość 1100 m n.p.m.. Po drodze minęliśmy mały wodospadzik. Niestety, w tzw zatoczkach brak jest jakiejkolwiek infrastruktury turystczno - sanitarnej, przez co dookoła widać same śmieci. Widok nie jest zbyt miły dla oka. Czasami można w cos niechcący wdepnąć.

Dalej ostry zjazd do Klisury. Tam odwiedziłem cerkiew z XIX wieku, zamieniłem kilka słów z jej kościelnym. Przekazałem na remont 10 lewow i pojechaliśmy dalej w stronę Sopotu. Cala trasa przebiegała wzdłuż Parku Narodowego - Centralne Bałkany. Góry robiły fantastyczne wrażenie. Wzbijały się na wysokość ponad 2000 m n.p.m. Wyglądały jak bieszczadzkie połoniny. Tylko strefy było poprzesuwane w górę. Las sięgał 1500 - 1800 m n.p.m. Ciężko to oczywiście ocenić gołym okiem. Do Sopotu z Rozina, gdzie napotkaliśmy 1 meczet, jechaliśmy droga, po której, po obu stronach, na długości 10 km rosły drzewa orzecha włoskiego. Teren zaczął się wypłaszczać. Co dla nas oznaczało znaczne przyspieszenie jazdy. Nocleg znaleźliśmy w motelu 2 km przed Sopotem. Jutro jedziemy poszukać mola w Sopocie. Przejechaliśmy 75 km w tym 700 m różnicy wzniesień. Jeszcze może 2 dni dzieli nas przed plażami Czarnego Morza. W CNN podawali, że konflikt w Gruzji spowodował podwyżkę cen ropy. Ciekawe, czy ten "efekt" był zaplanowany przez Rosje. W końcu zagrożony jest jedyny ropociąg że wschodu na zachód, którego nie kontroluje jeszcze Rosja.

12.08.2008
Przez Sopot przemknęliśmy dość szybko. Mola nie znaleźliśmy, a do lasu pełnego głazów nam się nie chciało jechać, a w zasadzie go szukać. Widziałem już takie lasy wielokrotnie, wiec po co marnować czas, żeby się znowu rozczarować i stracić mnóstwo czasu. Pomknęliśmy szybko do następnego miasteczka Karlovo, gdzie zatrzymaliśmy się na moment przed meczetem (nieczynnym chyba) i na dłużej przy sklepie rowerowym. Sklep jest nawet nieźle wyposażony. Jeśli cos się zepsuje, to myślę że w tym sklepie zastępczą cześć można nabyć. Obok jest serwis rowerowy. Cały czas jedziemy wzdłuż pasma Kaloferska Planina (Kaloferska Polonina). Najwyższe szczyty wznoszą się na ponad 2000 m n.p.m. Tworzą niesamowity mur, który dzieli Bułgarię na części. Na początku wydawało się, że jazda będzie prosta i bez górek. Jednak nasze przewidywania nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości. Pomiędzy mieściną Vasil Lewski a Kalofer wyrosła ściana lasu, przez którą musieliśmy się przebić. Jechaliśmy w upale i spiekocie serpentynami że wzniosem pomiędzy 8 a 12%. Dzielność nasza została wynagrodzona zjazdem. Wcześniej w Kalofer zjedliśmy obfity posiłek składający się z pieczonego na grilu kawałka mięsa. Szeni próbował wcześniej zamówić kiełbaski po bułgarsku. I nawet mu to wyszło, tylko że zrozumieniem ilości pani kelnerka miała problemy. Zamiast przynieść 2 porcje, przyniosła 2 kiełbaski. Czekaliśmy na nie 30 min. Na kotleta także 30 min czekania. Ale za to pierwsze koty za ploty. Następnym razem będzie już lepiej. Po posileniu się i wypiciu browarka, ruszamy dalej w kierunku Kazanlak. Po drodze wpadamy nad jeziorko sztuczne powstałe przez wybudowanie zapory wodnej. Chcieliśmy się wykapać, ale nikt z obecnych tego nie robił, wiec i my nie skorzystaliśmy z kąpieli. A na wędkowaniu się nie znamy. Po odnalezieniu właściwej ścieżki wzdłuż pól ziemniaków i kukurydzy dojeżdżamy do Kazalnak, gdzie nocujemy w hotelu przy głównej ulicy miasta. Niestety, ruch się znacznie zwiększył od tamtej pory.

Jutro mamy w planach zwiedzić 1 grobowiec książąt i królów trackich. I ruszyć nad morze. Trasa jest plaska i dość niebezpieczna ze względu na jej szerokość i olbrzymia ilość tirow, które czasami udają, że nas nie ma. Udajemy się nad Morze Czarne.

13.08.2008
Dziś mamy dzień lenia. Siedzimy w Kazalnaku i czekamy na pociąg do Warny. Zwiedziliśmy, a raczej odwiedziliśmy kopie grobowca trackich władców. Osobiście nie polecam tego miejsca. Kopia jest może i wierna, ale za 3 lewy niewarta obejrzenia. Sam grobowiec, znaczy kopia nie robi żadnego wrażenia. Dodatkowo należy zapłacić 5 lewów za robienie zdjęć i 15 za kamerownie. Wejście do grobowca jest w kształcie waginy. Choć z punktu widzenia budowniczego, taki kształt gwarantuje mniejsza możliwość zawalenia wejścia. Być może ma to związek z kultem płodności cywilizacji trackiej. Przekładając na język takiego niewyedukowanego historycznie tłuka jak ja, to orgie greckie były niczym przy trackich. Jeśli ktoś zna się na tej historii bałkańskiej kultury, proszę o napisanie kilku słów na ten temat.

Odwiedziliśmy także XIX wieczna Cerkiew Wniebowzięcia, w której jest wspaniały ikonostas wyrzeźbiony przez rzemieślników z Deberu. Za robienie fotek, miejscowy pop zainkasował 5 lewów. W południe posililiśmy się w knajpie przy drodze na dworzec, który jest zamykany na noc. W oczekiwaniu na pociąg, zaprzyjaźniliśmy się z Polka, jedna z dwóch mieszkanek okolic Kazalnyku, która słysząc polski język, przysiadła się do nas. Irina studiuje filologie słowiańska, jest na 5tym roku i za kilka miesięcy jedzie na 10 miesięcy na Śląsk na stypendium Erasmus. W dalszym oczekiwaniu, zalegliśmy na trawie w centrum miasta i tam doczekaliśmy 22 godziny. Pociąg mamy o 1.40, wiec jeszcze trochę czasu do odjazdu jest. Czas ten zabijamy na rozmowie z dyżurnym stacji i kasjerka. Noc spędziliśmy w pociągu w wagonie pocztowym śpiąc na karimatach obok rowerów. Bilet do Warny kosztuje 14 lewów a na rower 2 lewy. O 7.30 dotarliśmy do Warny, skąd udajemy się wzdłuż wybrzeża pod turecka granice.

14.08.2008
W Warnie spędziliśmy może 2 godz. Nie ciągnie nas do szukania zabytków, ani ciekawostek, zwłaszcza jak nie ma się na to ani czasu ani ochoty. Z Warny wyjechaliśmy w stronę Burgas przez jedyny most leczący 2 brzegi miasta. Potem autostrada przez 12 km. Ciekawostką jest to, że nikt nie miał nam za złe, że jedziemy autostrada. Autostrada nie należy do długich. Ma wymiar polski i wynosi 12 km, z czego większa cześć pod górę. Po drodze odwiedziliśmy niegdysiejszy kurort Kamcia. Zapewne w dobie poprzedniego ustroju, tętnił on życiem. Dziś straszy swoim wyglądem. Miejsce to należy unikać szerokim lukiem. Do pokonania mieliśmy kilka podjazdów. Łącznie wyszło ok. 700 m w pionie. Na nocleg zatrzymaliśmy się w kurorcie Obzor. Miasteczko hotelowe, które wygląda prawie jak nasza Ustka, Mielno. Rano wyruszamy w stronę Burgas.

15.08.2008
Udało nam się wydostać z tego turystycznego kompleksu i od razu wpadliśmy w podjazd na przelecz Obzor 450 m n.p.m. Niby żadna to wysokość, ale mimo wszystko, jest to podjazd od poziomu morza. dodatkowo, nie jest wcale łatwy. Droga wije się serpentynami i dłuższymi prostymi. Czasami opada, a za chwilkę się wznosi. Generalnie rzeczywistego podjazdu jest ponad 700 m w pionie. A to przy słoneczku pełnym, 35 st. i bez wiatru robi swoje. Lalo się z nas litrami. Na szczęście przy drodze czasami można znaleźć sklepik i kupić a później spożyć zimne napoje oraz zimne piwo. Najlepsze to Zagorka. Po kilku godzinach wjechaliśmy wreszcie na przelecz. Wysiłek olbrzymi, ale się udało. Później szaleńczy zjazd do samego morza. Widoki mile oku. Tak dojechaliśmy do następnego kotła turystycznego - Nesebar. Upal niesamowity - 38 stopni. Jakaś porażka. Nie rozumiem jak można leżeć na plaży i smażyć się jak frytka? Obserwując tłumy "turystów" w kurortach nie tylko bułgarskich, odnoszę wrażenie, że nie ma tam miejsca na pojedynczego człowieka. Tam jest masa, a masa rządzi się swoimi prawami. W masie każdy jest taki sam i tylko czasami, przez jakiś eksces jednostka na chwile może zostać zauważona, by po takiej samej chwili została zapomniana.

Nesebar to także stare miasteczko rybackie na cyplu. W tej chwili zostało zamienione na Cepelię rożnej maści, poczynając od rękodzieła Bułgarek kończąc na świecących serduszkach rodem z Chin. W Nesebarze zaznaliśmy kąpieli w Morzu Czarnym. Cieple to morze i jakieś takie bezpłciowe. Oczywiście na plaży masa smaży się jak frytki.

Po wyjeździe z Nesebaru, trafiliśmy do Pomorii, gdzie byliśmy świadkami w przydrożnym monastyrze ceremonii zaślubin. Po wjeździe do miasteczka, udaliśmy się do informacji turystycznej, aby znaleźć kwaterę. Pani w informacji b. mila, jednak nie potrafiła niczego znaleźć. W przewodniku Pascala jest podane, że najlepiej tam szukać możliwości zakwaterowania. A ja uważam, że akurat ta funkcja w tym biurze nie funkcjonuje. Pani zadzwoniła 3 razy, z czego 2 na błędny numer. Po czym powiedziała, że ciężko z noclegami.

Wiec ja już wiedziałem, że nie można na nią liczyć i udaliśmy się na poszukiwania dalej. Po ok. 30 min. jeżdżenia po centrum Pomorii, znaleźliśmy nocleg w kwaterze przy plaży. Wniosek z tego taki, żeby liczyć tylko na siebie. Po prysznicu poszliśmy wbić się w masę i cos zjeść. Należał nam się sowity posiłek i kilka kufelków Zagorki. Przed nami Burgas. Zdecydowaliśmy, że tym razem wyjedziemy przed 7 rano.

16.08.2008
Pobudka o 6 i wyjazd przed 7. Temperatura jeszcze znośna. Do Burgas 20 km. A po drodze tracki grobowiec. Niestety zamknięty. Do Burgas dojechaliśmy bez większych kłopotów i to dość wcześnie. Zdążyliśmy odwiedzić jeszcze plaże i molo i zasmakować widoków prawie nagich, młodych dziewczyn. Niestety, nie mogliśmy się dłużej wpatrywać, ponieważ Szeni stwierdził, że mu zona nie pozwala. No i musieliśmy pojechać dalej wzdłuż morza i nadmorskich plaż. Dotarliśmy do Czernomorca. Milej turystycznej mieściny, której jeszcze nie zniszczył zgiełk Cepelii. Idealna na wyjazd z rodzina. Tam tez posililiśmy się (menu było także w j. polskim) i ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do Sozopola. Na szczęście nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu. W całym miasteczku, które mieści się na cyplu jest jedna wielka Cepelia. Starówka jest całkiem ładna. Sporo domków posiada jeszcze oryginalne kształty i elewacje drewniana. Większość przerobiona została na hoteliki, restauracje czy sklepy. Na końcu cypla jest skalista plaża, gdzie opalają się turyści a w zasadzie turystki. Z Sozopola udało nam się już niestety późnym wieczorem dojechać do następnego koszmarnego "uzdrowiska" - Kiten. Większego zgiełku i rejwachu jeszcze nie widzieliśmy. jednym słowem koszmar. Do Kiten jechaliśmy przez rezerwat przyrody lilii wodnej oraz wzdłuż rzeki Ropotamo. Po niej pływają statki rzeczne wożące turystów. Sama rzeka stanowi spokojna atrakcje. Stateczek płynie wolno pomiędzy bukami, dębami czy wierzbami. Czasami można spotkać wazkę, małe żółwie czy niejadowite węże wodne. Kiedy kończyliśmy "objazd" Kiten była już noc. Miejscowy policjant po angielsku wskazał najbliższy kemping. Czas na tym kempingu zatrzymał się przynajmniej 20 lat temu. Jest duże prawdopodobieństwo, że 30 lat temu, kiedy podróżowałem z Turcji do Bułgarii z Rodzicami, zatrzymaliśmy się w tym lub podobnym miejscu. Na samym początku w recepcji, pani popatrzyła na zegarek i powiedziała, że jest 21 i ona właśnie skończyła prace. Udało mi się ją namówić na wypisanie kwitka i przydział bungala. Bungalow nr 13 pamięta zapewne czasy Todora Żiwkowa i jemu ówczesnych. Nie jestem w stanie opisać tego czegoś. Sanitariaty także nie przechodziły remontu zapewne od opadnięcia żelaznej kurtyny. Zastanawiam się, jak takie cos może jeszcze funkcjonować. Ale jak widać działa i ma się dobrze chyba. Większości kempingowiczów, to Bułgarzy. Skoro im nie przeszkadza standard, to niby dlaczego należy go polepszać? W końcu to państwowy kemping, a jak państwowy, to niczyj, a jak niczyj, to nikt się nim nie przejmuje. W każdym razie uciekamy dziś dalej, poszukać lepszego i posiedzieć ze 2 dni nad morzem i popatrzeć na foki.

17.08.2008
Dziś nie będzie relacji. Przejechaliśmy mało i poszliśmy oglądać foki. Trzeba nam było dnia odpoczynku. Napicia się piwa i obejrzenia fokarium. Nocowaliśmy w Carewie, jutro pojedziemy bez bagażu na koniec wybrzeża bułgarskiego, do granicy z Turcja, do Razowa.

18.08.2008
Jak powiedziałem, tak uczyniliśmy. Bez sakw pojechaliśmy na koniec wybrzeża bułgarskiego, do miejscowości Rezowo. Po drodze mijaliśmy kilka innych mieścin. Na szczęście nie były to już kołchozy turystyczne, a w miarę spokojne mieściny, w których bywali turyści. Niestety, za kilka lat to się zapewne skończy i tam tez powstaną pola hoteli i Cepelia.

Dotarliśmy do Razewa po 2 godzinach. Przed mieścina zostałem poproszony o dokumenty. W końcu wjeżdżaliśmy na granice Unii. Po dojechaniu do końca Bułgarii, dzielnie wykapaliśmy się 10 m przed granica dzieląca Turcje i Bułgarię. Po stronie tureckiej powiewały olbrzymie flagi z gwiazdą i półksiężycem, a po stronie bułgarskiej napis Unia Europejska i Bułgaria. Ciekawe, czy kiedyś Turcja dołączy do wspólnoty EU? Po kąpieli i browarku ruszyliśmy w drogę powrotna do Carewa. Po drodze zmagaliśmy się z rojem much, który atakował nas przez dłuższy czas. Ok. 20 dotarliśmy do hotelu.

W nocy przeżyliśmy wichurę, która szalała nad Carewem przed prawie 2 godziny. Na szczęście nic się nie stało. Nie to co w Polsce. Na necie przeczytałem, że w kraju była trąba powietrzna, że kilka osób nie żyje a wiele jest bez dachu nad głowa. W necie tez doczytałem, że rząd podpisał tarcze. Ciekawe, czy wydarzenia w Gruzji przyspieszyły te decyzje?

19.08.2008
7 rano, ruszamy w stronę granicy z Turcja, w stronę Malko Tarnovo. Rodzice mi powiedzieli, że ok. 30 lat temu jechaliśmy właśnie ta trasa z Turcji do Bułgarii na handlowe wakacje. Nie jechaliśmy oczywiście trasa z Cezarowa do granicy, tylko od Molko Tarnovo trasa 98 do Burgas. Po wjeździe w las, zresztą wspaniały bukowo dębowy, obsiadły nas muszki. Ciężko było jechać, ciężko było robić cokolwiek. Próbowaliśmy zakladac na głowę różne ochraniacze zrobione z bandaży, chust czy wreszcie prześcieradła. Wyglądaliśmy jak 2 kretonów jadących na Halloween. Dojechaliśmy do 1 miejscowości Bułgarii, która słynie z tańca na rozżarzonych węglach. Niestety nawet sklep był zamknięty. Miejscowość jakby wymarła. Musieliśmy posiłkować się zakupem kilku pomidorów, aby się posilić.

Następna miejscowość Kondolovo była jeszcze bardziej wymarła. Sklepik także zamknięty i w zasadzie ani żywej duszy. Domy się rozpadały, cisza, tylko w powietrzu czuć było zapach wydobywający się z komina opalanego drewnem. Ruszamy dalej. Muchy nam już żyć nie dają. Dojeżdżamy do Gramatikova, obiad w knajpie i podejmujemy decyzje, o przejechaniu ostatnich 20 km lasu z muchami autem. Znajduje transport i po 40 min. bez ani jednej muchy jesteśmy w Malko Tarnovo. Mieścina ładna, zadbana, kilka inwestycji unijnych, ale także jakby wymarła. Ludzi mało, choć knajpki otwarte. Turystów nie ma wcale oprócz nas. Nocujemy w motelu przy trasie na granice. Wydawało mi się, że miasteczko przygraniczne, zwłaszcza przy granicy Unii z Turcja będzie tętniło życiem, że cos się będzie działo. A tu nic z tego. Sennie płynie sobie malutki strumyczek, tubylcy leniwie się przechadzają po rynku. W Malko Tarnovo powstało muzeum przedstawiające dzieje tych ziem. Niestety jak dojechaliśmy, było zamknięte już. Ale przed muzeum wystawione były odkopane fragmenty kolumn i budowli z napisami po grecku. Po zwiedzeniu miasteczka, wracamy do hoteliku, kolacja i spać. Jutro do granicy mamy jeszcze 10 km. 10 km walki z muchami. brrr.

Następnym razem kupuje moskitierę. Nieważne gdzie pojadę. To należy zawsze mieć ze sobą.

20.08.2008
Rano próbowaliśmy się wygramolić z hotelu, ale przeszkodziły nam w tym 2 rzeczy. 1 to chęć skorzystania z normalnego kibelka, a 2ga to transmisja siatkówki pomiędzy Włochami a Polska. Kibicowaliśmy dzielnie. Niestety Polacy przegrali w 5 secie w ostatniej chwili. A szkoda, bo nawet dobrze im szło. Później zaczął się mecz szczypiornistów, ale ten już sobie darowaliśmy. Na granicy dowiedzieliśmy się, że i ten mecz Polacy przegrali. No cóż, szkoda. Ale sport to sport raz się wygrywa, a raz przegrywa.
Na granice ruszyliśmy ok. 10. Mozolnie wdrapywaliśmy się przez 10 km z wysokości 350 m n.p.m. (Malko Tarnovo) na 650 m n.p.m. Droga cały czas prowadziła przez las bukowo - dębowy. Samochodów prawie wcale. Czasami tylko muchy się na nas rzucały. Na szczęście było ich o wiele mniej niż dnia poprzedniego. W końcu dotarliśmy do przejścia granicznego. 30 lat temu tym przejście przekraczam granice jadać z rodzicami z Turcji do Bułgarii. Mama powiedziała, że wtedy aby uniknąć szczegółowej kontroli, kazała mi udawać że śpię. Podobno to zadziałało. Przejście okazało się banalne, choć miałem wrażenie totalnej manniany na nim. Nic tam nie było poukładane. Paszporty raz w tym okienku, później w innym. Wizy kupowaliśmy za euro, bo Turcy dolarów nie chcieli. Wreszcie zakończyliśmy przekraczanie granicy i byliśmy już w Turcji. Droga nie była łatwa. Turcy na całego budowali nowa drogę do granicy. Nawierzchnia była zerwana i składała się z kurzu i szutru. Jadać tamtędy, kurz mieliśmy wszędzie. Na szczęście po kilku kilometrach remont na taką skalę się skończył. Dojechaliśmy do pierwszej miejscowości tureckiej, gdzie zjedliśmy obiad i napili się tureckiego piwa Efez. Po ok. 10 latach przypomniałem sobie jego smak. W drodze do Kirklareli, na podjeździe zatrzymała nas policja. Okazało się, że jakiś ważny jegomość z rządu tureckiego, przyjechał oglądać, jak postępuje front robot nad nowa droga do Bułgarii. Widząc nas na objuczonych rowerach i stojących w słońcu, pozwolili nam przejechać. Oczywiście zatrzymaliśmy się przez ważniakami, a w zasadzie oni podeszli do nas. Milo się przywitali, powiedzieli że jesteśmy w Turcji mile widziani itp. Po 3 min rozmowy, ruszyliśmy dalej. Za jakąś godzinkę, kiedy wracali z inspekcji, przejeżdżając obok nas, pozdrowili nas klaksonami. Miłe zdarzenie na trasie. Świadczy to chyba o tym, że rząd turecki rozwija się coraz bardziej w kierunku turystyki, a inspiracje unijne dają mu jeszcze większą inspiracje w szanowaniu turystów.
Krajobraz po przekroczeniu granicy zmienił się dość znacznie. O ile podjazd i samo przejście graniczne jest w lasach liściastych z przeważającym drzewostanem bukowo - dębowym, tak po stronie tureckiej, kilka kilometrów od granicy, las zaczyna być iglasty, aby przejść w kapy sosnowe. Ziemia wydaje się także nieco bardziej sucha i podatna na erozje. Być może jest to związane z oddziaływaniem powietrza znad Morza Czarnego, które zatrzymuje się na przeleczy.
Droga do Kirklareli nie należała do łatwych. Była pofalowana i co zjeżdżaliśmy to za moment był podjazd. Na szczęście udało nam się o rozsądnej porze dojechać do miasta. Znaleźliśmy hotelik w centrum i po doprowadzeniu siebie do stanu używalności, ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Nic o samym mieście nie wiem. Z obserwacji wywnioskowałem, że jest to dość stare miasto. Większość starych meczetów jest aktualnie w remoncie. Wyglądają one na kilkuset letnie budowle. Najprawdopodobniej Turcja otrzymuje pieniądze na renowacje z Unii. Podczas leżenia po mieście, trafiliśmy na targ, który zajmował kilka ulic. Oczywiście, było tam wszystko, co jest potrzebne w domu i zagrodzie. Później zatrzymaliśmy się na herbatce w miejscowym parku. I wreszcie przyszła pora, aby podążyć do hotelu na zasłużony sen.

21.08.2008
Wyjechaliśmy z Kirklareli ok. 9. Było już dość ciepło. Jechaliśmy drogą podrzędną do miejscowości Edirne na granicy turecko - grecko - bułgarskiej. Droga sama w sobie ciekawa nie była. Przejeżdżaliśmy przez tereny rolnicze z przewaga upraw słoneczników. Gdzieniegdzie zdarzała się pszenica albo kukurydza. Droga przechodziła przez wioski, gdzie zatrzymywaliśmy się w miejscowych "herbaciarniach" na odpoczynek. W jednej z nich zostaliśmy poczęstowani herbatka i o dziwo piwem - zimnym piwem.
Edirne z daleka wyglądało dość ciekawie. Jako, że w zasadzie znaleźliśmy się tu przez przypadek, nasza wiedza o tym mieście jest żadna. Nad miastem, w jego centrum górował wielki meczet z czterema minaretami. Jak się później dowiedzieliśmy, są najwyższe w Turcji. Do miasta dojechaliśmy ok. 17. Znalezienie hotelu i doprowadzenie się do porządku zajęło nam godzinkę. Później wyruszyliśmy "w miasto". Zabytków w Edirne jest cała masa. Oprócz kilku wspaniałych meczetów, miasto słynie z kamiennych, czynnych do tej pory mostów lukowych. Odbywały się i chyba jeszcze się odbywają zawody w zapasach klasycznych. Siłacze oblani oliwą mocują się ze sobą. Wszędzie w mieście są pomniki przypominające zapaśników. Oczywiście nie mogliśmy zobaczyć wszystkich zabytków. Nie ma na to czasu. Ale po obejrzeniu wielkiego meczetu, gdzie trafiliśmy na modły Turków, odniosłem wrażenie, że Edirne swobodnie może konkurować z Istambułem. Meczety tu są naturalne, żywe a wejście do nich nic nie kosztuje. Edirne leży "rzut beretem" od Bułgarii. Przejście graniczne w Malko Tarnovo jest nieuczęszczane, warto jest zatem poświecić 1 dzień i podjechać z wybrzeża bułgarskiego do pięknego i klimatycznego Edirne.
Wieczór w tym mieście wygląda niesamowicie. Podświetlone minarety, fontanny różnokolorowe i tłumy Turków w parku czy kafejkach parkowych. Do późnych godzin otwarte są sklepiki, a kebab można zjeść na ulicy nawet o północy. Udało nam się nawet znaleźć knajpę z lanym piwem Efez. Informacja turystyczna działa bardzo dobrze. Mieści się przy głównej ulicy miasta. Znajdą hotel na każdą kieszeń. Generalnie nie trzeba jechać do Istambułu, aby zobaczyć kawałek orientu.

Pierwotnie miasto było zamieszkiwane przez plemiona trackie. Około roku 120 n.e. zostało rozbudowane przez cesarza rzymskiego Hadriana. Wtedy zmieniono nazwę na Hadrianopolis. Było wówczas rzymskim ośrodkiem administracyjnym. W 378 roku rozegrała się w jego pobliżu bitwa, w której Goci rozgromili armię rzymską i zabili cesarza Walensa. W okresie bizantyjskim Adrianopol był stolicą prowincji Macedonia.
W 1254 roku w pobliżu miejscowości stoczono bitwę pomiędzy Cesarstwem Nicejskim a Bułgarią.
W roku 1365 miasto zdobyli Turcy osmańscy i nazwali je Edirne oraz przenieśli tu stolicę z Bursy. W trakcie wojny domowej w Turcji (1402-1413) pełniło rolę jednej ze stolic (pod panowaniem Sujemana i Musy). W 1413[1] Edirne zostało stolicą całej Turcji i rolę tę pełniło do zdobycia przez Turków Konstantynopola (1453). Podczas wojen bałkańskich o miasto walczyli z Turkami Bułgarzy. W 1920 Adrianopol zajęli Grecy, ale w 1923 miasto wróciło do Turcji.
Obecnie ośrodek przemysłu, turystyki; meczety: Bajazyta (XV-XVII w.), Selimiye (1575) i liczne pałace (XV-XVI w.). Wikipedia

22.08.2008
Śniadanie jedliśmy na tarasie z widokiem na panoramę Edirne z wielkim meczetem pośrodku. Górujący meczet ze strzelającymi w niebo minaretami z samego rana robi fantastyczne wrażenie i dodaje chęci jazdy dalej.
Po śniadaniu, ok. 9 opuściliśmy przyjemny hotelik i udaliśmy się w stronę granicy z Bułgaria. Po drodze przejechaliśmy przez zabytkowy most kamienny na rzece, po którym do dziś jeżdżą auta. Zapewne przetrwa on jeszcze kilkaset lat, a jego brat z czasów dzisiejszych się rozpadnie.
Droga do granicy jest szeroka, dwupasmowa. Ok. 5 km przed szlabanem rozpoczyna się kolejka tirów, a po ok. 2 km - kolejka osobówek. Ten widok przypomniał mi kolejki aut, jakie przed 20 paru laty istniały na przejściu z naszym wielkim bratem i przyjacielem ZSRR. Granica Bułgaria - Turcja w Kapikule - Kapitan Andreevo wygląda tak samo. Nie polecam nikomu przy zdrowych zmysłach, aby te granice przekraczał w stronę Bułgarii. Koszmar, koszmar i koszmar. Oczywiście my nie czekaliśmy w tej kolejce. Rowerzyści maja ten przywilej, że wszędzie wjeżdżają bez kolejki. Po ok. 40 min od wjazdu na przejście z niego zjechaliśmy. Przy okazji w sklepie duty free nabyłem wreszcie mój ulubiony tytoń fajkowy - Capitan Black w odmianie białej i złotej. Zrobiłam zapasy na kilka lat. Nie pale fajki bez przerwy. Czasami zabieram ja na wyprawy, bądź do knajpy żeglarskiej w Warszawie, którą mam pod nosem. W Polsce ten tytoń jest nie do dostania niestety.
Strona bułgarska wygląda już znacznie uboższo. Kilka rozlatujących się garaży i próba jakiegoś handlu. Miasteczko Kapitan Andreev (ciekawe skąd taka nazwa miasta) jest smętnym, szarym miasteczkiem z jedna knajpka.
W skwarze dochodzącym do 40 st. dojechaliśmy do Svilengradu, gdzie miała być kolej. Oczywiście kolei nie było, była w następnej wsi. Żaden drogowskaz nie wskazywał gdzie znajduje się stacja kolejowa. Jakoś udało nam się trafić na stacje.
Tu przytrafiła nam się bardzo niemiła sytuacja.
Na stacji stoi nowy, dotowany zapewne z UE pociąg że znaczkiem przewóz rowerów. W kasie natomiast pani nie chciała sprzedać biletu na rower na ten właśnie pociąg. Zrobiłam karczemna awanturę, że jak to tak, że Bułgaria jest w UE, że na pociągu jest znaczek przewóz rowerów itp. Pani w kasie była nieugięta. Wezwała naczelnika stacji, ten nawet nie wiedział, że na składzie jest znaczek rowerowy. Niestety, pociąg zdążył odjechać. Oczywiście zadziałał tu czynnik ludzki. Następny pociąg do Plowdiv był za 3 godz. Pani w kasie także nie chciała sprzedać nam biletów. Tłumaczyła, że nie wie czy przyjedzie nowy, czy stary skład. Jeśli nowy, to na rowery biletu nie sprzeda. Znowu wmieszany został w sprawę naczelnik stacji. Ja nie mogę zrozumieć, dlaczego nie mogę kupić biletu wtedy, kiedy chcę, a nie wtedy, kiedy pani mi sprzeda. Trąci mi to Rejsem. Po wielkiej już awanturze, kiedy użyłem stwierdzenia, że Bułgaria kłamie a w zasadzie łże, pani bilety nam sprzedała. W sprawę wmieszała nawet policjanta. Ale on nie przyszedł jej z pomocą. Później, jak piliśmy piwko w knajpie przy stacji, spytał z uśmiechem, czy wszystko ok.
Dodatkowo w rozmowie z policjantem wynikło, że rowery można zabrać TYLKO do starych składów. A do nowych, unijnych nie wolno.
Ok. 22 dojechaliśmy do Plowdivu, gdzie znaleźliśmy tani nocleg w hoteliku przy starówce. Hotelik ten wynajmuje pokoje także na godziny :))
Jutro idziemy pozwiedzać stare miasto z meczetem pośrodku i dalej ruszamy do Sofii.