Islandia - rowerem na krawędź Europy



I. Wyspy Owcze

Jesteśmy na promie. Siedzimy przy piwku "Black Sheep" będąc już po śniadanku i przeglądamy mapy. Śmiało możemy stwierdzić, że znaleźliśmy się tu tylko dzięki Opatrzności. Ale po kolei:

28 czerwca 1997 r. wczesnym rankiem wsiadłem w Przemyślu do pociągu. W Krakowie dosiadł się Krzysiek i bez problemów dotarliśmy do Katowic. Tutaj pierwsze kroki skierowaliśmy do biura turystycznego, by dowiedzieć się skąd odjeżdża autobus, którym mamy jechać. W biurze porządnie nas nastraszono. Okazało się, że na naszych biletach brakuje pieczątki jego wystawcy i pani stwierdziła, że pilot może nas nie zabrać do autobusu. No to nieźle. Pojechaliśmy na dworzec. Upał, słońce wyciska z nas "siódme poty". Po godzinie 14 zaczęły zjeżdżać się autokary. Mnóstwo ludzi, huk, zgiełk, zamieszanie. Cudem odnajdujemy "nasz" autobus, oczywiście spóźniony ponad pół godziny. Dowiaduję się, że miały być dwa autokary, ale jeden, jadący z Łodzi utknął w korku i będzie czekał w Chorzowie. Obserwuję przez chwilę dwóch angielskich turystów. Zauważam w ich rozbieganych oczach przerażenie, niepewność, zdumienie? Nie znają polskich realiów i dla nich to z pewnością istny horror. Sam nie wiem jakim sposobem udaje nam się w 10 minut wcisnąć rowery i cały ogromny majdan do bagażników. Kierowca jest pełen obaw, czy drugi autobus (jak na złość właśnie ten, którym mamy jechać) weźmie nas z całym dobytkiem. Ale cyrk! W Chorzowie dogadujemy się z kierowcą, który na szczęście okazał się "życiowym" facetem. "Słono" płacąc za nadbagaż, szczęśliwi zajmujemy miejsca w autokarze i ruszamy w kierunku zachodniej granicy.

Do FLENSBURGA autobus przyjechał z ponad 6-cio godzinnym opóźnieniem. Siedem godzin oczekiwania na przejściu w Zgorzelcu zrobiło swoje. Szybko wyjmujemy rowery i ładujemy na nie ogromną ilość niezbędnego bagażu. Staje się jasne, że do ESBJERG - duńskiego miasta skąd odpływa jedyny prom na Islandię - już nie zdołamy dojechać o własnych siłach. Pozostał nam jedynie pociąg. Z Flensburga nic już w sobotę nie jedzie w naszą stronę, więc "w te pędy" jedziemy do Danii, do oddalonego o 18 km miasta PADBORG. Granicę "przeskakujemy" bardzo sprawnie. Bez zatrzymywania się przejeżdżamy przez punkt kontrolny machając tylko do celnika siedzącego w budce, który wyraźnie miał ochotę na pogawędkę z nami. Odpuścił sobie. Na stacji kolejowej w Padborg znów złe wiadomości. Rzut oka na rozkład jazdy i już wiemy, że sobota jest dniem, w którym niemal całkowicie zamiera ruch lokalnych pociągów. Dowiadujemy się jedynie, że z oddalonego o 40 km miasta TONDER za półtorej godziny mamy pociąg do Esbjerg. Dajemy z siebie wszystko. Jedzie się bardzo ciężko, gdyż przez całą drogę wieje silny przeciwny wiatr. Gdzieś w połowie dystansu zaczynają łapać mnie skurcze, pot zalewa oczy. Mam zdecydowanie za ciężki rower. Ledwie żywi wpadamy na stację i ... po pociągu pozostało jedynie wspomnienie. Spóźniliśmy się 8 minut. Siadamy zmęczeni na peronie zastanawiając się co robić. Widzę, że Krzyś już stracił nadzieję, ja wierzę jeszcze, że nam się uda. To niemożliwe by tyle przygotowań i wyrzeczeń poszło na marne, by przepadły zdobyte z wielkim trudem, horrendalnie dla nas drogie (1980 koron duńskich za osobę w jedną stronę + 80 koron za rower) bilety na prom. Proponuję, że dojedziemy do głównej drogi i tam spróbujemy złapać "stopa", co z tak objuczonymi "osiołkami" jak nasze wydaje się mało realne. Żar leje się z nieba, czas umyka nieubłaganie. Po 90 minutach, gdy do odpłynięcia promu pozostały niespełna 2 godziny zza zakrętu wyjeżdża niebieski furgon. To coś dla nas. Niestety starsze małżeństwo jedzie tylko kawałek dalej, lecz są na tyle mili, że przez "komórkę" zamawiają dużą taksówkę, czekając z nami na jej przyjazd. I tak pół godziny przed wypłynięciem promu "taryfą" docieramy na przystań, pozbywając się przy okazji 750 koron (prawie 400 zł), których i bez tego mamy niewiele. Po raz kolejny potwierdziło mi się coś czego doświadczyłem już niejednokrotnie podczas swoich wypraw - że wiara jest potężną siłą na tym świecie.

Tak, trochę dramatycznie, rozpoczęła się kolejna rowerowa "wyprawa mojego życia", której celem było dotarcie do jednego z najmłodszych lądów Ziemi - na Islandię. Po poprzednich samotnych podróżach tym razem wybrałem się z przyjacielem - Krzysiem Chojko z Krakowa.

Wsiadamy na prom M/F NARRÖNA linii SMYRIL, który pływa pod banderą Wysp Owczych. Odbijamy od brzegu podziwiając wspaniały zachód słońca.

Ranek jest mglisty i ciepły. Wolno płyniemy donikąd. Z ciekawością obserwujemy pasażerów. Na pierwszy rzut oka widać, że nie ma tu przypadkowych turystów. I nic dziwnego, Islandia jest krajem odwiedzanym przez ludzi wiedzących czego chcą. Niektórzy studiują przewodniki, wiele osób czyta książki o ptakach, z których słynie Islandia. W powietrzu wyraźnie czuć podekscytowanie przed wizytą na wyspie ognia i lodu. Po otwarciu sklepów bezcłowych szybko z półek znika alkohol, który na Wyspach, a zwłaszcza na Islandii jest bardzo drogi. Wieczorem można ujrzeć wielu "nabuzowanych" gości, ale nikt nie rozrabia. Dzień minął spokojnie. Gdy przepływaliśmy obok Szetlandów mgła ustąpiła, a zza chmur wyjrzało słonko. Później znów wpłynęliśmy do królestwa ciemnych ołowianych chmur i mokrych mgieł. Zrobiło się już dość zimno co zbytnio nie dziwi, w końcu płyniemy przez północny Atlantyk.

Po dwóch dniach żeglugi docieramy na Wyspy Owcze (FAROERNE), gdzie mamy dwudniową przerwę w rejsie. Przybijamy do największej wyspy archipelagu - STREYMOY, na której położona jest stolica - TORSHAVN, podobno najmniejsza na świecie. Interesująco wyglądają widziane z promu czerwone zadbane domki z wyraźnie kontrastującymi dachami pokrytymi zieloną darnią - tutejszy folklor. To najsłynniejsze budynki miasta - siedziba rządu skansen i muzeum. Mieszczą się one w historycznym miejscu, na małym półwyspie TINGANES. To tutaj potomkowie norweskich wikingów założyli swój pierwszy parlament, który jest najstarszym wciąż aktywnym na świecie i właśnie tutaj przyjęto w 999 roku chrześcijaństwo. Od razu zauważa się brak drzew. Wyspy są bezleśne co zawdzięczają bardzo silnym wiatrom. Jedynie niewysokie krzewy mają miejscami prawo bytu. Odkryte partie terenu porastają zaś trawy tworząc pastwiska dla wielkiej tu ilości owiec, których prawie dwie sztuki przypada na jednego mieszkańca. Cofamy zegarki o godzinę i wysiadamy na brzeg. Przepakowujemy się zostawiając część bagaży w skrytkach na przystani, później w sklepie spożywczym uzupełniamy zapasy i jedziemy w górę miasta skąd roztacza się piękna panorama Torshavn. Nazwa tego nowoczesnego obecnie miasta pochodzi od imienia jednego z bogów północy - THORA i oznacza "Zatoka Thora". Założone zostało w 825 roku przez osadników norweskich jakkolwiek wiadomo, że 100 lat wcześniej żyli tu irlandzcy mnisi. Obecnie liczy ono 15 tys. mieszkańców (całe wyspy ok. 44 tys.). Po południu lokalnym promem udajemy się na SUĐUROY, najbardziej na południe wysuniętą wyspę archipelagu Faroerne, którą przewodniki określają mianem "Perły Wysp Owczych". Stojąc na pokładzie podziwiam wyrastające z wody wysepki, których stoki pokryte są skąpą roślinnością, głównie mchem i porostami nadającymi im zielonkawy odcień. Wiatr rozwiewa flagę Wysp Owczych - na białym tle charakterystyczny dla krajów skandynawskich krzyż w kolorze czerwonym z niebieską obwódką. Przepływamy obok wyspy LITLA DIMUN - najmniejszej i jedynej niezamieszkałej wśród 18 głównych wysp archipelagu. Żyją tu wyłącznie owce i ptaki. Podejście do tej wysokiej na 414 metrów zielonoszarej bryły możliwe jest wyłącznie podczas doskonałej pogody, a dokonują tego ludzie opiekujący się owcami. Wysiadamy w DRELNES i jedziemy na południe. Zadziwia jakość dróg, które z pewnością ciężko było wykuwać w twardej bazaltowej skale. Pomimo, że są trochę wąskie, to gładki asfalt pozwala na komfortową jazdę. Śmiało trawersują one zbocza wznosząc się od poziomu morza na kilkaset metrów tylko po to, by za chwilę znów ostro zejść na sam dół. Deszcz lekko siąpi, nie to jest jednak problemem lecz wiatr. Wieje tak, jakby chciał pourywać nam głowy. Jest chłodno, termometr Krzyśka wskazuje 7 stopni powyżej zera. Widoki fantastyczne - strome stoki porośnięte trawą, na których pasą się wszędobylskie owce, siny ocean i tylko czasem pojawiają się małe osady wtulone w góry, pełne kolorowych, pomalowanych chyba we wszystkie barwy tęczy domków, będących jednym z nielicznych "optymistycznych" akcentów tutejszego krajobrazu. Zastanawiamy się co robią tutaj ludzie, jaka siła zmusza ich by zamieszkiwali to ponure miejsce. Dzisiejsi mieszkańcy Wysp wywodzą się od Wikingów i pewnie dlatego są tak "twardzi". Być może gdy zaświeci słońce i ucichnie wiatr jest przyjemnie, ale takich dni nie może być tu wiele. Na każde trzy dni deszczowe przypada tylko jeden słoneczny, rytm życia wyznaczają więc potężne atlantyckie niże przesuwające się nad archipelagiem, przez większą część roku spowijając wyspy grubymi zasłonami chmur. Bez przesady znaleźliśmy się w jednym z najbardziej odosobnionych zakątków Europy. W miasteczku VAGUR skręcamy na wąski trakt, który wijąc się po zboczu wyprowadza nas kilkaset metrów nad poziom morza. Jeszcze nie zaprawieni w "bojach" z trudem wygramoliliśmy się szutrową drogą na samą górę, skąd rozpościerają się wspaniałe widoki. Niebo nabrało przyjemnego czerwonego koloru, chmury odbijają purpurowe światło zachodzącego za górami słońca. Nad dzikim górskim jeziorem, które zaopatruje okolicę w wodę pitną zakładamy obozowisko. Temperatura spadła do 5 stopni C. Przed snem gotujemy jeszcze zupki chińskie - nasz podstawowy posiłek, nagrzewając przy okazji wnętrze namiotu. Czuję, że powoli odzwyczajam się od jedzenia, ale to dobrze, gdyż mam nadzieję zostawić na Islandii trochę zbędnego ciałka. Zmęczenie i ciepło sprawiają, że zasypiamy niemal natychmiast. Jest godzina druga w nocy, a dookoła wciąż jasno.

Następnego dnia wicher wyje jak szalony, niebo jest zachmurzone. Jest zimno, rzekłbym, że jak na lipiec 5 stopni to "lekka" przesada. Z niechęcią wychodzimy z namiotu i po posiłku ruszamy. Docieramy do głównej drogi, skąd udajemy się znów na południe w kierunku osady SUMBA. Omijamy tunel skręcając w prawo na górską drogę pnącą się niesamowitymi trawersami aż na sam szczyt. Początkowo wieje bardzo silny wiatr, wyżej zaczął się "wygwizdów" nie do opisania. Ciężko jest się utrzymać na rowerze. Podczas poprzednich wypraw przeżyliśmy już wiele, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Wiatr, potworny wiatr. Temperatura spada do 3 stopni. Ludzie gdzieśmy trafili ?! Docieramy z trudem na samą górę, gdzie 30 metrów od drogi znajduje się wywołująca zawroty głowy kilkusetmetrowa przepaść. Przed nami, niemal na wyciągnięcie ręki znajduje się ogromny filar, groźnie sterczący klif pełen morskich ptaków. Potężny wał pionowych ścian skalnych, których szczyty co chwilę kryją się w pędzonych wiatrem, nisko zawieszonych chmurach czyni otoczenie niesamowitym. "Trzaskamy" zdjęcia, mgła bardziej lub mniej przesłania widoki, które w świetle słońca powalały by z nóg. W zasięgu wzroku ani żywej duszy, tylko małe czarno-białe grupki owiec przyglądających się nam ze zdziwieniem, a może ze współczuciem? Marzę by jak najszybciej znaleźć jakieś bezwietrzne miejsce. Zawracamy rezygnując z dalszej jazdy do Sumba. Przyroda tym razem wygrała z nami. Bitwę, nie wojnę. Pomimo, że droga opada stromizną o nachyleniu kilkunastu procent ciężko się jedzie. Z trudem "kręcę" na średnim przełożeniu. Nigdy nie przypuszczałem, że podczas zjazdu można się tak zmęczyć. Na dole zatrzymuję się na chwilę wkładając zsiniałe z zimna ręce w spodnie, do ostatniego w tym momencie dla mnie "ciepłego kąta" na świecie. Znów jesteśmy w Vagur. W sklepie robimy zakupy, później szukamy jakiejś knajpki lub kawiarni by się trochę ogrzać i napić czegoś gorącego. Niestety, takie "przybytki" nie mają racji bytu na tym końcu świata. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się na przystanku autobusowym - jedynym zadaszonym i osłoniętym od wiatru miejscu w okolicy, by się nieco posilić. W tym czasie zrywa się potężna mroźna wichura rozpylająca w powietrzu drobiny wody. Działa to przygnębiająco. Fale oceanu z hukiem rozbijają się o brzeg, kotłująca się woda wystrzela w górę słupami bryzgów. Jedna z takich wodnych ścian zalewa znajdujące się niedaleko od brzegu niewielkie poletko uprawne, chronione przed wiatrem murkiem z luźno ułożonych kamieni. Wiele takich pól mijaliśmy, przeważnie posadzone tam były ziemniaki - główna uprawa na Wyspach. Jeszcze raz dziwimy się, że tu w ogóle ktoś mieszka, a zarazem jesteśmy pełni podziwu dla tych ludzi. Życie co prawda nie jest tu tak "zakręcone" jak w "cywilizowanym" świecie, ale z pewnością jest surowe, wymagające wielkich wyrzeczeń. Żadnych lasów, kwiatów, mało słońca. Cóż to za świat?! Wykorzystujemy moment gdy chmury lekko pojaśniały i z niechęcią pokonujemy dalsze 25 km. Już nie przejmując się wiatrem ciężko pracujemy nad każdym kilometrem, aż docieramy z powrotem na przystań, skąd następnego dnia o 7.00 mamy prom do Torshavn. Myśleliśmy, że uda nam się przenocować w poczekalni tuż przy terminalu, ale niestety jest zamknięta. Czyżby przyszło nam spędzić noc "pod chmurką"? Przy takiej pogodzie jest to raczej średnia przyjemność. Nasz prom stoi przy brzegu z otwartym lukiem, jakby zapraszając do środka. Silniki cały czas pracują na wolnych obrotach. Siedzimy przy poczekalni dwie godziny obserwując co jest grane z tym promem. Robi się coraz zimniej, organizm "zapomina" o przebytym wysiłku stopniowo się wychładzając, wzmaga się wiatr. Nie wygląda to za wesoło. W końcu postanawiam pójść na prom i zapytać o możliwość spędzenia tam nocy. Żartuję nawet do Krzysia, że załatwię mu dzisiaj gorący prysznic, w co nie ma szans by uwierzył. Wjeżdżamy na statek. Po kilku minutach zjawia się mechanik okrętowy, słyszymy "no problem" i żwawo, by się przypadkiem nie rozmyślił, wchodzimy na pokład. Dobra nasza! Już mamy układać się do snu w fotelach lotniczych, gdy podchodzi pani sprzedająca bilety i ... prowadzi nas do kajuty, gdzie za darmo możemy spędzić noc. Ciepły posiłek, gorący prysznic, łóżko - Boże jesteś wielki! Krzysiek patrzy na mnie podejrzliwie mówiąc, że muszę chyba mieć niezłe "chody" tam na górze.

Nazajutrz w stolicy robimy ostatnie zakupy, później włóczymy się trochę po porcie oglądając kolorowe kutry rybackie. Właśnie rybołówstwo, obok hodowli owiec, jest podstawą egzystencji mieszkańców Wysp Owczych. Możliwe jest to dzięki nigdy nie zamarzającym wodom oblewającym archipelag. A dzieje się tak za sprawą Prądu Zatokowego (Golfsztrom), który opływając Wyspy Owcze kieruje się ku wybrzeżom Norwegii wprowadzając do zimnych wód północnego Atlantyku ogromne masy ciepłej i bardziej słonej wody, bogatej w ryby. O tym jakim jest to dobrodziejstwem dla ludzi mogłem przekonać się podczas rowerowej podróży po położonym w północnej Norwegii archipelagu LOFOTóW. Niechlubną wizytówką Wysp Owczych są organizowane nielegalnie polowania na wieloryby. Ponieważ jednak w zakazie połowu wieloryba zrobiono tu wyjątek, można pewną jego ilość odłowić legalnie. Miejscowi przepadają za ich mięsem jedząc je nawet na surowo, ponadto uzyskują z nich niesmaczny tłuszcz, który pokrojony w kostki jest tu popularną "zagrychą". Tradycyjnie od stuleci połowy odbywają się poprzez zapędzenie na mieliznę. Za pomocą siatki odcina się tym morskim ssakom drogę odwrotu i zaczyna się rzeź. Wstrząsający to widok, gdy zabijane pałkami grindwale kotłują się w wodzie czerwonej od ich krwi. Cóż, co kraj to obyczaj. Przed wjazdem ma prom ustawiła się kolejka chyba z czterdziestu różnego typu citroenów. W życiu nie widziałem tylu śmiesznych pojazdów na raz. Wiele z nich to już zabytkowe obiekty, zaś wygląd niektórych kierowców śmiało konkuruje z wyglądem ich pojazdów. Wszyscy zmierzają na rajd miłośników tych samochodów, który przez miesiąc będzie odbywał się na Islandii. Odbijamy od brzegu i płyniemy wzdłuż wysp. Wiatr trochę ucichł, zaczyna mżyć. Dookoła pojawiają się coraz wyższe skały, potężne skąpane we mgle ściany sterczą ostrymi szpicami. Często ich podnóża pocięte są tunelami i przesmykami, które przez wieki wyżłobił ocean. Chmary różnorodnego ptactwa pilnują swoich gniazd. Piękno i majestat natury, potęga morza i lądu - to wszystko mamy okazję teraz podziwiać. Żeglującym w tym kierunku Wyspy Owcze przedstawiają najpiękniejszą swą część. Warto mieć wówczas w pogotowiu aparat z zapasem filmu. Mgła powoli skrywa archipelag, tuli wyspy jak najcenniejszy skarb jakby zła, że ośmieliliśmy się poznać ich skrawek, odkryć co nieco z ich tajemniczości. Pozostaliśmy tylko my i mewy, które w kompletnej ciszy towarzyszą nam jeszcze jakiś czas, aż w końcu i one wracają bliżej lądu. Dziób statku nieustępliwie orze ocean atlantycki zmierzając ku Islandii, ku moim marzeniom.





II. Islandia

Postawiłem nogę na Islandii. Dokonałem tego, o czym tak długo marzyłem i ... jeszcze nie wiem czy się cieszę. Może to kwestia czasu by ochłonąć, by powoli "wejść" w ten kraj. Mając jeszcze świeżo w pamięci pogodę jakiej doświadczyliśmy na Wyspach Owczych, jestem pełen obaw, co też przyniesie nam aura na tej wyspie zatopionej w wodach północnego Atlantyku. Mam nadzieję, że przynajmniej jej największe atrakcje zostaną specjalnie dla nas oświetlone promieniami słońca.

Prom wpłynął do fiordu SEYĐIS na wschodnim wybrzeżu Islandii. Ujrzeliśmy ląd, ale tylko przez chwilę, gdy chmury i mgły zwieszające się aż do poziomu morza uniosły się nieco. Płyniemy niemal po omacku nie zdając sobie nawet sprawy jak wspaniałe, strome i ogromne brzegi nas otaczają. Po dwudziestu minutach ujrzeliśmy osadę SEYĐISFJÖRDUR, cel naszej podróży. Krzysiek słusznie zauważył, że oto przypłynął największy budynek w mieście. Z promu zjeżdżamy jako pierwsi i bez jakichkolwiek formalności przekraczamy graniczny punkt kontrolny. Chciwie oglądamy wszystko dookoła, odwiedzamy pocztę skąd wysyłamy pierwsze kartki. Później w banku kupujemy islandzkie korony (za 1 dolara ok. 70 koron). Wypadło po 1500 na głowę - mniej niż mało, trzeba będzie bardzo oszczędzać. Ruszamy do oddalonego o 25 km miasta EGILSSTAĐIR leżącego nad rzeką LAGARFLJOT, będącą domem bajkowego węża (islandzki odpowiednik potwora z Loch Ness). Droga prawie natychmiast zaczyna się wznosić. Dość szybko zaskakuje nas brak asfaltu, który kończy się niespodziewanie. Wolno przedzieramy się przez zwały luźnych kamieni z trudem utrzymując równowagę. W końcu zmoknięci i zmęczeni docieramy do punktu widokowego, z którego roztacza się zachwycająca panorama lodowcowej rzeki, dalekich gór i ogromnego pustkowia. Pojawiające się na horyzoncie wśród ciemnych chmur małe plamki błękitu, wskrzeszają w sercu iskierki nadziei. Przy wtórze silnego wiatru zjeżdżamy wąskimi serpentynami do leżącego u naszych stóp Egilsstađir, gdzie w supermarkecie znajdujemy schronienie przed deszczem i zimnem. Próbujemy tu trochę przeschnąć wypijając przy okazji po 3 kubki gorącej kawy, wyśmienitej jak rzadko kiedy. Myślę, że dla rowerzystów jednym z najwspanialszych islandzkich zwyczajów jest wystawianie w większych sklepach termosu z gorącą kawą, z czego każdy może bezpłatnie skorzystać. Przy tutejszej pogodzie często jest to jak zbawienie. W przeciągu kilkunastu minut, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wypogodziło się. Świeci słońce, temperatura wzrosła o 10 stopni. Aż trudno w to uwierzyć. Ruszamy dalej. Zaraz za miastem opuszczamy drogę nr 1 tzw. Ring Road, która opasa całą Islandię i kierujemy się do wodospadu HENGIFOSS. Jedziemy pod wiatr wzdłuż rzeki, dobrze ubitą gliniastą drogą, podziwiając surowe, niemal magiczne krajobrazy podświetlane nisko już położonym słońcem. Jakieś 2 km przed wodospadem, całkowicie wyczerpani gdyż od rana nic nie jedliśmy, znajdujemy miejsce na biwak. "Wcinamy" po dwie chińskie zupki, popijamy herbatą, która smakuje wybornie. Już zapomniałem jak bardzo potrafią cieszyć tak małe i proste rzeczy.

Ranek wstał słoneczny, po nocnym deszczu nie pozostał ślad. Aż chce się żyć. Tylko kilka minut zajmuje nam dotarcie do wodospadu. Rowery zostawiamy na dole i pół godziny maszerujemy w górę pod wodospad. Jest piękny. Woda zlewa się z krawędzi wzgórza z wysokości 118 metrów, spływając po czerwono-fioletowo-czarnej lawie. Jego otoczenie to istny raj dla geologów. Spędzamy tu trochę czasu dużo fotografując, chyba aż za dużo. Wracamy do rowerów i jadąc dalej przedostajemy się na drugą stronę lodowcowej rzeki. Cieszy fakt, że w końcu będziemy mieli wiatr w plecy. Nic z tego - po kilku kilometrach wiatr nagle zmienił kierunek i znów wieje nam prosto w twarz. Zawziął się, czy co ?! Nawierzchnia trudna do jazdy. Sypkie kamienie i stosunkowo duży ruch utrudniają poruszanie się. W końcu wjeżdżamy w największy na Islandii obszar leśny HALLORMSSTAĐASKOGUR. Niewysokie iglaste drzewa, choć skromne jak na europejskie standardy, robią wrażenie. Wydaje się, jakbyśmy podróżując po pustyni dotarli do oazy. Efekt potęgowany jest przez pasy niebieskiego łubinu, który rośnie przy drodze na przestrzeni kilkunastu kilometrów, tworząc niesamowity kontrast z surowością tutejszego krajobrazu. Wzrusza mnie obraz majestatycznego, pokrytego śniegiem pasma gór, które zamykają horyzont. W taki właśnie sposób zawsze wyobrażałem sobie Alaskę i północną Kanadę - miejsca, które bardzo chciałbym kiedyś odwiedzić.

Znów jesteśmy na Ring Road kierując się na południe. Jedziemy ponad 20 km pod górę, a przy tym tradycyjnie już pod wiatr. Końcówka tego odcinka to klasyczna islandzka stromizna o nachyleniu kilkunastu procent. Krzysiek stwierdził, że nawet w Alpach nie było tak ciężkich podjazdów. Na przełęczy czeka nas nagroda - wspaniały, niezapomniany widok. W pełnej krasie możemy podziwiać "dolinę zachwytu" będącą tworem lodowca. U - kształtna o płaskim dnie, po którym meandruje nie skażona ludzką działalnością rzeka. Po obu stronach dolinę ograniczają cudowne góry ze szczytami, na których połyskują płaty śniegu. Krajobraz "zakłóca" jedynie nitka gruntowej drogi. Dla nas, mieszkańców środkowej Europy, jest to coś niezwykłego. Aż ręce same składają się do braw w tym teatrze, gdzie głównym i jedynym aktorem jest przyroda. Nachyleniem zjazd dorównuje podjazdowi. Silne podmuchy wiatru niemal wyrzucają z drogi. Po kilku godzinach docieramy prawie nad brzeg oceanu, gdzie przy drodze, wśród wszechobecnej tu lawy rozbijamy namiot. W nocy tradycyjnie już pada.

Kolejna noc jest o dziwo pogodna, pierwszy raz. Biwakujemy w tak wspaniałym miejscu, że aż żal go opuszczać. Na drodze jesteśmy o dziewiątej, do miasta HÖFN mamy 63 km. Chciałbym dojechać tam jak najszybciej ale się nie da. Piękno otoczenia na to nie pozwala. Jedziemy zboczem wysokiej góry ciesząc oczy widokami malowniczego wybrzeża. Słońce grzeje, przez moment czuję się jak nad brzegiem Adriatyku. Żeby nie było nam jednak za dobrze, ostatnie 20 km przed miastem to istna męczarnia. Zrywa się bardzo silny "zły" wiatr, a na koniec musimy wygramolić się na przełęcz dwudziestoprocentowym podjazdem. Na górze niespodzianka. Po raz pierwszy oglądamy pana i władcę Islandii - lodowiec VATNAJÖKULL, będący po Antarktydzie i Grenlandii największym skupiskiem lodu na świecie. Jest większy niż wszystkie pozostałe lodowce Europy razem wzięte. Jego sylwetka lśni w słońcu, by za chwilę skryć się we mgle. Tylko liczne jęzory co jakiś czas błyskają złowrogo dochodząc niemal do drogi. Jedziemy w ciszy mając w zasięgu ręki tego "potwora", pełni szacunku dla potęgi zjawiska. Ten lód to naprawdę ogrom, przed którym człowiek musi poczuć respekt.

Następnego dnia jadąc na zmianę w deszczu i mżawce docieramy do lodowej laguny JÖKULSARLON. Jest to niezwykłe miejsce. Jeden z jęzorów schodzi tutaj do samej wody. Co chwilę odrywa się od niego lód spadając z pluskiem do wody. Proces ten zwany "cieleniem się" lodowca prowadzi do tworzenia słynnych gór lodowych. Tylko kilkaset metrów dzieli w tym miejscu lodowiec od oceanu. Denerwuje mgła, w znacznym stopniu ograniczająca widoczność. Obozowisko zakładamy nad samym brzegiem laguny, mając później rzadką okazję podziwiać bezpośrednio z namiotu pękające z hukiem i przewracające się lodowe bryły, które unoszą się na wodzie. Kilkuosobowe motorówki i większe amfibie wożą zasobniejszych w kasę turystów pomiędzy lodowymi górami. Obudziłem się o trzeciej nad ranem. Wychodzę na zewnątrz i staję jak wryty. Ujrzałem coś co wprawiło mnie w zachwyt. Mgła się podniosła i przede mną rozpostarł się niewypowiedzianie piękny świat lodu. Jest bezwietrznie i cicho, jedynie z oddali dobiega przytłumiony ryk oceanu. Góry lodowe przeglądają się w nieruchomej tafli wody niczym w zwierciadle, jakby szukając potwierdzenia dla swej urody. Odcinają się od szarych wód pięknym niebieskim kolorem, charakterystycznym dla lodu pochodzenia lodowcowego. Za nimi rozciągają się już mroźne pustkowia lodowca Vatnajökull.

Przez cały następny dzień mgła wynagradza sobie z nawiązką nocną nieobecność. Jedynie chwilami wiatr wybija w niej "okna" stwarzając okazję do fotografowania. Trzeciego dnia z żalem opuszczamy to miejsce trochę źli, że nie udało nam się zrobić "słonecznych" zdjęć.

60 km dalej położony jest Park Narodowy SKAFTAFELL, będący bardzo popularnym miejscem pieszych wędrówek. W drodze do niego spotykamy Francuza z Marsylii. Typowy "południowiec". Wiecznie uśmiechnięty, podróżuje na "góralu" z bagażem owiniętym zwykłą folią i niechlujnie przerzuconym przez bagażniki. Pewna doza beztroski to przywilej turystów podróżujących z wypchanym portfelem. Trzeba jednak przyznać, że Islandia jest jednym z nielicznych krajów, gdzie nawet ci bardzo bogaci muszą często walczyć z własnymi słabościami. Pieniądze na nic się zdają na ogromnych obszarach pozbawionych jakichkolwiek "luksusów", gdzie szaleją wichry, burze piaskowe i ulewne deszcze. Docieramy do Skaftafell. Na jego północnym krańcu, pod lodowcem, leży krater wulkanu GRIMSVÖTN, którego wybuch niedawno spustoszył ogromny obszar Islandii. Po krótce wyglądało to tak: 29 września 1996 roku o godzinie 10.48 zadrżała ziemia. Pod lodowcem Vatnajökull zanotowano wstrząs o sile 5 stopni w skali Richtera. Po tym wydarzeniu nastąpiło intensywne trzęsienie ziemi. Rankiem 1 października, podczas lotu nad lodowcem stwierdzono osiadanie lodu w kalderze o średnicy 10 km, gdzie w 1938 roku miał miejsce wybuch. 2 października o godzinie 4.45 rozpoczęła się otwarta erupcja, w wyniku której stopieniu uległo 3 km3 lodu. Trwoga! - czy z wyspy trzeba będzie ewakuować mieszkańców? Cała woda z roztopu gromadziła się w Grimsvötn, na wysokości 1500 m n.p.m., pod lodem o grubości 200 metrów. Z czasem dotarła do krawędzi lodowca powodując 5 i 6 listopada katastrofalną powódź. Żywioł był potworny, w szczytowym momencie przepływała trudna do wyobrażenia ilość 45000 m3 wody na sekundę, zmiatając wszystko po drodze... Podobnych "atrakcji" na Islandii można spodziewać się w każdej chwili.

Doświadczyliśmy w Parku w ciągu jednego dnia wszystkich pór roku. Wstajemy o piątej rano, leje deszcz. Zmartwiliśmy się trochę, ale cóż trzeba ruszać. Zwijamy mokry namiot, pakujemy rzeczy na rowery i udajemy się do bardzo fotogenicznego wodospadu SVARTIFOSS. Jest siódma i nadzwyczaj ciepło. Świeci słońce, brak wiatru - słowem cud. Zostawiamy rowery i idziemy ponad kilometr pieszym szlakiem. Towarzyszy nam widok gór świecących bielą lodów, zielony las karłowatych drzewek i zimny strumień. Największe wrażenie wywiera na mnie obraz czarnej, rozciągającej się aż po horyzont pustyni SKEIĐARARSANDUR, będącej pozostałością po cofającym się lodowcu. Docieramy do celu. Kolejne wspaniałe dzieło natury. Woda z hukiem spływa po bazaltowych, niezwykle regularnych kolumnach, "grając" na nich jak na organach. Trochę spóźniliśmy się, gdyż dzień wcześniej jakaś agencja reklamowa robiła tu sesję zdjęciową z roznegliżowanymi modelkami. Podobno dużo więcej turystów niż zwykle przyszło oglądać ... wodospad. Dopiero wracając do rowerów spotykamy pierwszych ludzi. Również pogoda zaczyna się psuć, mamy więc podwójną korzyść z porannej pobudki. Wyruszamy o 14.00. W życiu nie spotkałem tak zmiennej pogody. Jeszcze trzy godziny temu było lato, niemal upał. Pachniały kwiaty, muchy nie dawały żyć. Teraz jest zimno, pada deszcz ze śniegiem, wieje wiatr i sam nie wiem co jeszcze. Przed nami pustynia Skeiđararsandur. Jedziemy przez tereny, gdzie powódź w 1996 roku całkowicie zniszczyła wiele odcinków Ring Road. Obecnie trwa ich odbudowa, przez co nawierzchnia drogi jest w fatalnym stanie. Cały krajobraz wydaje nam się wielkim, ponurym wyrobiskiem. Spod kół mijających nas samochodów strzelają kamienie będąc dla nas dużym zagrożeniem. Niedługo po starcie dojeżdżamy do najdłuższego islandzkiego mostu, który jest w odbudowie. Powstałe wskutek wybuchu wielkie masy wody i ogromne lodowe bloki, płynąc do pobliskiego oceanu zniszczyły go doszczętnie. Przestało padać, wieje za to potwornie silny wiatr, na szczęście w plecy. Poruszamy się szutrową drogą przez pustynię czarnego, wulkanicznego piasku. Ciemne niebo, czarne czoło lodowca i niemal wszystko dookoła w kolorze czarnym wprowadza przygnębiający, ale zarazem niesamowity nastrój. Na tym tle niezwykle prezentują się stojące na poboczach pomarańczowe, jarzące tablice ostrzegające przed ruchomymi piaskami. Wiatr bardzo szybko napędza nam na łańcuch, tryby i przerzutki miliardy drobniutkich ziaren piasku, przez co jazda staje się "stresująca". Musimy się zatrzymać i w miarę możliwości przeczyścić co wrażliwsze elementy roweru, by móc w ogóle poruszać się dalej. Bez strat udaje nam się pokonać najgorsze odcinki. Po przejechaniu tej ogromnej "plaży" po bokach drogi pojawiają się porośnięte mchem zapadliska zwietrzałej lawy, wyglądające jak wielkie bąble. Znów niezwykle ciekawy i niespotykany widok. Przejeżdżamy obok LOMAGNUPUR - pionowej, wysokiej na 767 metrów skały, która wyrasta przy samej drodze. Patrząc na nią można dostać zawrotu głowy, odczuć ogrom i potęgę natury. W jednym momencie poczułem się taki mały. Chwilę później odwiedzamy małą, bardzo starą wioskę - skansen NUPSSTAĐUR. Znajduje się tu miniaturowy kościół (pojemność ok. 6 osób!) i kilka niskich chat chłopskich wraz z budynkami gospodarczymi. Ponieważ drewno zawsze było na Islandii rarytasem więc budowano domy z kamienia i torfu, który stanowił doskonałą izolację i chronił przed tutejszym, bardzo surowym klimatem. Wszystkie dachy zielenią się obowiązkową tu darnią niczym górskie pastwiska Przed osadą KIRKJUBAEJARKLAUSTUR powiał huraganowy boczny wiatr. Ostatnia dwukilometrowa prosta to walka o to, by utrzymać się na rowerze i nie dać się zepchnąć z drogi. Wichura zrzuca Krzyśka z roweru. Nie ma szans by wsiąść ponownie, więc z ogromnym wysiłkiem prowadzi ponad kilometr obładowaną maszynę. Strach pomyśleć co by było gdyby taka wichura "dorwała" nas wśród piasków. Wyczerpani docieramy na stację benzynową, gdzie w barze, w cieple spędzamy następne godziny dochodząc do siebie. W tym czasie za oknem do wiatru dołączył jego częsty towarzysz - ulewny deszcz.

Następnego, mokrego poranka wstajemy bardzo wcześnie. Chcemy jak najszybciej uciec z tej krainy deszczowców. Wiemy już, że na Islandii nie ma sensu czekać na zmianę pogody. Często jest tak, że w jednym miejscu pada bez przerwy przez kilka dni, a niewiele dalej jest w tym czasie bezchmurnie. Na trasie jesteśmy już o 5.30. Po przebyciu 10 km, na sprytnie osłoniętym od wiatru małym parkingu, otoczeni lawą jemy śniadanie. Posileni jedziemy dalej. Dookoła panuje przejmująca cisza, na drodze jesteśmy tylko my. Zapada gęsta mgła, która jeszcze bardziej czyni otoczenie tajemniczym i bardzo szczególnym. Czasem tylko gdzieś z "nieskończoności" dobiega głos jakiegoś ptaszyska wywołując na ciele przejmujący dreszczyk. Nawet podoba mi się ten "klimat", pomimo lejącej się co jakiś czas z nieba wody. Droga prowadzi przez różnego rodzaju pustynie zerodowanej lawy. Są jak poprzedniego dnia zapadliska porośnięte mchem, jest czarny piasek i czarne skały pumeksowe. Bardzo zaskakuje nas gdy w połowie stukilometrowego, kompletnie bezludnego odcinka spostrzegamy traktor, który orze ... pustynię. Właśnie poprzez wysiew różnych traw człowiek tworzy naturalną barierę dla wulkanicznego piasku zasypującego drogę. Wolno lecz skutecznie docieramy do wioski VIK. Tuż przed nią stajemy się obiektem ataku setki ptaków, które przy drodze w trawie uwiły gniazda, a teraz bronią znajdujących się w nich piskląt. Średnia przyjemność co chwilę odganiać nachalne ptaszydło znad samej głowy. Gdy zatrzymujemy się na chwilę by sfotografować stojący na wzgórzu uroczy kościółek, zostajemy z góry potraktowani "bombami". Po kilku szybkich trafieniach rezygnujemy ze zdjęć i w ekspresowym tempie opuszczamy "zagrożoną" strefę. 15 km za Vik znajdują się wysokie na 100 metrów imponujące urwiska DYRHOLAEY, które na tym płaskim wybrzeżu wyraźnie odcinają się od otoczenia. Wielki skalny cypel zwieńczony latarnią morską, w którym przez stulecia ocean wydrążył ogromny łuk, z pewnością wart jest zobaczenia.

Następne dwa dni to dla nas rozkosz - słońce, temperatura dochodząca chwilami do 30 stopni i równiutki asfalt. Podziwiamy urokliwy wodospad SKOGAFOSS, później przez jakiś czas mamy na widoku napawającą bojaźnią i respektem górę HEKLA - wspaniały i najgroźniejszy islandzki wulkan, który wybuchał w różnych wiekach niszcząc wszystko dookoła. Jego ostatnia erupcja miała miejsce w 1991 roku, a w bliskim czasie spodziewana jest następna. Mijamy miasto SELFOSS, które jest komercyjnym i przemysłowym centrum południowej Islandii. Dojeżdżamy do HVERAGERĐI - "Ogrodu Islandii". Jest to miejscowość, gdzie ujarzmiona geotermiczna energia pozwoliła na przemysł szklarniowy, gdzie pod szkłem dojrzewają owoce i warzywa, kwitną egzotyczne rośliny z bananowcami na czele. Tutaj opuszczamy główną drogę. Jedziemy wzdłuż południowego wybrzeża po potężnych polach lawy cypla REYKJANES. Nawierzchnia drogi to koszmar z najgorszych snów. "Zahaczamy" o KRISUVIK - geotermiczne pole gdzie można podziwiać wybuchy pary wydostającej się z wnętrza ziemi i gdzie można ujrzeć wielokolorowe kałuże gotującego się błota. Porządnie "wytrzęsieni" docieramy do rybackiego miasteczka GRINDAVIK, by później walcząc jeszcze przez 6 km z przeciwnym wiatrem osiągnąć Błękitną Lagunę - jedną z największych turystycznych atrakcji Islandii. To otoczone przez lawę gorące jeziorko zawdzięcza swoje istnienie leżącej w pobliżu geotermicznej elektrowni SVARTSENGI, wznoszącej się nad wodami o jasnym kolorze. Wiele osób przyjeżdża tu by zażyć kąpieli w ciepłych i bogatych w minerały wodach, które słyną ze swych leczniczych właściwości. Za wejście na teren laguny trzeba zapłacić równowartość 5 dolarów i można siedzieć do woli. Dla naszych zmęczonych ciał, zbitych mięśni kąpiel w wodzie o temperaturze 40 stopni C była czymś niewyobrażalnym, spełnieniem pragnień zwłaszcza, że na zewnątrz było w tym czasie 7 stopni i hulał przenikliwy lodowaty wiatr. Sześć godzin relaksu mija nam jak jedna chwila. Wiele samozaparcia musimy wykazać by opuścić Błękitną Lagunę, namówić nasze ciała do jakiegokolwiek działania, zwalczyć wszechogarniającą nas senność i jeszcze tego samego dnia dotrzeć do REYKJAVIKU. W drodze do stolicy przez przypadek fundujemy sobie fajny prezent. Kilkanaście kilometrów szerokiej, najbardziej uczęszczanej drogi Islandii prowadzącej z międzynarodowego lotniska w Keflavik ... należy wyłącznie do nas. W pewnym momencie docieramy do punktu, gdzie droga jest przegrodzona, a znaki informują o objeździe (paskudną islandzką "dziurawką"). Postanawiamy zaryzykować i jedziemy dalej ignorując objazd. Cudowny, gładki jak lustro asfalt po kilkunastu kilometrach doprowadza nas do miejsca, gdzie kilku facetów kładzie na jednym pasie nową nawierzchnię (odcinek był jak najbardziej przejezdny, nawet ciężarówką). 100 metrów dalej jest skrzyżowanie z drogą objazdową. Ze współczuciem patrzymy, jak wyjeżdża z niej "sznur" zakurzonych samochodów, prowadzonych przez zirytowanych kierowców. Islandzki folklor.

Dwa dni spędzamy w Reykjaviku - najbardziej na północ położonej stolicy świata. Mieszka tu jedynie 120 tys. ludzi, co stanowi jednak prawie połowę wszystkich mieszkańców Islandii. Pierwszy i ostatni raz podczas wyprawy nocujemy na kempingu, płacąc dziennie po 250 koron za osobę + 250 koron za namiot (podobne ceny są na całej Islandii). Ciekawostką tutaj jest to, że podłoga w toaletach i umywalniach cały czas jest cieplutka i aż przyjemnie po niej chodzić - doskonały przykład wykorzystania gorących źródeł. Czas spędzamy na zwiedzaniu miasta i odpoczynku. Dokładnie przeglądamy nasze pojazdy, smarujemy je, dokręcamy śrubki. Przed nami przecież jeszcze niezły kawał islandzkich bezdroży. Pogoda zachwyca. Upał i bezchmurne niebo pomimo, że Reykjavik leży w strefie o największych rocznych opadach na wyspie.

Zadziwiająco szybko wyplątujemy się z miasta. Ruch samochodów początkowo duży szybko słabnie, by 15 km od centrum stolicy zaniknąć niemal całkowicie. To jeden z uroków Islandii. Dobrą asfaltową drogą docieramy do ogromnego uskoku tektonicznego, który utworzył jezioro ŢINGVALLAVATN i dolinę ŢINGVELLIR, gdzie powstał pierwszy park narodowy. Jest to również miejsce historyczne, w 930 roku powołano tutaj ALTHING - pierwszy parlament nowożytnej Europy. Obecnie mieści się tu skansen składający się z 5 domków, kościoła i cmentarza. Wszędzie dookoła widać lawę, w pełni możemy podziwiać ALMANNAGJA - pęknięcia skorupy ziemskiej o szerokości i głębokości od kilku do kilkudziesięciu metrów, ciągnące się przez wiele kilometrów.

Następnego dnia zatrzymujemy się przy gejzerach. Fotografujemy GEYSIR ("Wielki gejzer") obecnie już nieczynny, a który w latach swej świetności tryskał na wysokość ponad 100 metrów. Od jego nazwy wzięło się określenie na wszystkie tego typu zjawiska (jest to chyba jedyne islandzkie słowo, które stało się powszechne na całym świecie). W pobliżu znajduje się inny gejzer - STROKKUR, strzelający gorącą wodą co 10 minut na kilkadziesiąt metrów w górę, będący wielką atrakcją Islandii. W otworze o średnicy ok. 1 m. powoli podnosi się woda, następnie tworzy się niebieski "bąbel", przez który przebija się gorące powietrze i gejzer z głośnym sykiem strzela w niebo słupem wody otoczonym obłokiem pary. Ten "oddech" ziemi sprowadza tu wielu turystów z całego świata. 6 km dalej położony jest "Złoty wodospad" - GULLFOSS. Niezwykłe piękno dwóch wielkich kaskad, po których spływa brunatna lodowcowa woda wtłaczana z hukiem do wąskiego i głębokiego kanionu, zatrzymuje nas tu na kilka godzin. Niebo pokryte jest grubą warstwą chmur, lecz jedyny raz, na moment pojawia się słońce. Cudo, krajobraz w jednej chwili robi się wręcz nierealny. Rozbłysły mokre skały, pojawiają się intensywnie kolorowe tęcze, wodny pył, który jest niemal wszędzie złoci się odbijając słońce we wszystkich kierunkach. Tego widoku nie da się zapomnieć.

Gullfoss położony jest u wrót interioru - dzikiego i jałowego wnętrza Islandii. Za wodospadem podjeżdżamy chwilę i już jesteśmy na płaskowyżu. Jedna z dwóch głównych, górskich tras przecinających wyspę - SPRENGISANDUR ma kilka piaszczystych odcinków, po których jazda obładowanym rowerem jest bardzo trudna i czasochłonna, wybraliśmy więc drugą nieco łatwiejszą trasę - KJÖLUR. Jest ona bardzo popularna wśród rowerzystów lubiących wyzwania. Podróżując tędy rowerem trzeba być przygotowanym na wszelkie możliwe niespodzianki jakie może sprawić natura. Szczególnie ważna jest ochrona twarzy i oczu. Nie można nie doceniać ogromnej siły wiatru niosącego żwirowaty piasek. Pokonujemy tę trasę trochę w deszczu i wietrze, trochę w słońcu. Droga, a raczej trakt gdyż miejscami jest to jedynie wyjeżdżone, szerokie na 2-3 metry koryto, wije się wśród kamieni. Dookoła leżą wielkie głazy naniesione przez lodowiec, który stosunkowo niedawno musiał tu działać. Przez pierwsze 10 km towarzyszy nam groźny widok góry BLAFELL. Nad jej szczytem, jakby przyczepiony, cały czas wisi obłok. Pył, kurz, ciągły gwizd wiatru i jakość drogi mogą mniej odpornego rowerzystę doprowadzić do załamania. Z rzadka przejeżdżają szerokie "superjeepy" na ogromnych kołach, wzbudzając tumany kurzu. Niemal wszyscy kierowcy na nasz widok zwalniają, pozdrawiając przy tym przyjaznym gestem. Osobliwe otoczenie sprawia, że czuję jakbym podróżował w dziwnym, obcym świecie, jakby nie z tej planety. Przekonujemy się, że faktycznie obszar interioru to jeden wielki księżycowy pejzaż. Nawet amerykańscy astronauci przed wyprawą "Apolla" trenowali na Islandii lądowanie na księżycu. W chwilach gdy słońce przebije się przez chmury pojawiają się niezwykłe, dzikie krajobrazy granatowych, pokrytych śniegiem gór i lodowców na tle kamiennej pustyni. Spotykamy dwóch rowerzystów z Niemiec, którzy z zainteresowaniem oglądają nasze rowery. Okazuje się, że mamy podobnie wyposażone pojazdy. Takie same, super wytrzymałe bagażniki, identyczne obręcze i najnowszy model opon przeznaczonych do ekstremalnej turystyki. "Przebijamy" ich jednak szprychami, gdyż dysponujemy doskonałymi szwajcarskimi DT Alpine o grubości 2,34 mm. Zdziwił ich fakt, że sprowadziliśmy je właśnie z Niemiec. Gdy mówię, że mój bagaż waży 50 kg, traktują to jak świetny dowcip do chwili, gdy spróbowali unieść rower. Nie udało im się nawet oderwać go od ziemi. Odjechali nieco zbici z tropu. Założę się, że do dzisiaj nie mogą pojąć jakim cudem bagażniki i koła wytrzymywały te potworne przeciążenia, jakim były poddawane na islandzkich bezdrożach. Olbrzymie pustkowie targane wiatrem, który uniemożliwia zakorzenianie się roślin, kilka stromych podjazdów, trzy mostki i dwa strumienie do pokonania oraz znajdujące się niemal dokładnie w połowie, w HVERAVELLIR, naturalnie ogrzewane jeziorko, gdzie bezpłatnie ma się okazję do bliskiego kontaktu z gorącymi źródłami (jest tu również pole namiotowe i schronisko) - to tylko niektóre z atrakcji Kjölur Route. Podczas jazdy przez najdziksze jej obszary towarzyszyły nam po obu stronach szlaku dwa wielkie lodowce - LANGJÖKULL i HOFSJÖKULL - będące zachwycającym uzupełnieniem krajobrazu, zwłaszcza gdy oświetlało je słonko. Do ciekawych miejsc na trasie Kjölur należy także jezioro HAGAVATN, gdzie od lodowca odłamują się góry lodowe wolno dryfując później po wodzie. Jest to drugie miejsce na Islandii, w którym można podziwiać to niezwykłe zjawisko. Warto również wiedzieć, że w trzech miejscach znajdują się chatki (bez obsługi), gdzie w razie załamania się pogody można znaleźć schronienie. Spędziliśmy w jednej z nich noc i musimy stwierdzić, że możliwość ucieczki przed wiatrem to wielka sprawa na tym odludziu.

Po dotarciu do głównej drogi jedziemy do AKUREYRI - największego poza rejonem Reykjaviku miasta Islandii. Jazdę po asfalcie traktujemy jako nagrodę za pokonanie wnętrza wyspy. W tej "metropolii" pięknie położonej na końcu fiordu uzupełniamy zapasy żywności. Groblą przedostajemy się na drugą stronę fiordu, by po kilku godzinach jazdy znaleźć się przy wodospadzie GOĐAFOSS - pięknych wodnych kaskadach w kształcie półksiężyca. Nazwa oznaczająca "Upadek bogów" pochodzi z czasów nawrócenia Islandii na chrześcijaństwo w 1000 roku, kiedy to podobizny starych bogów były wrzucane do niego. Zaraz za nim zaczyna się 3 kilometrowy podjazd. Jest stromo, z dużym wysiłkiem gramolimy się pod górę. Szutrowa nawierzchnia nie ułatwia jazdy. Po pokonaniu ponad 2 km staję na pedałach, robię kilka obrotów i nagle dzieje się coś dziwnego. Pomimo, że mocno trzymam kierownicę rower traci sterowność. Zanim zrozumiałem co się stało zaliczam bliskie spotkanie z nawierzchnią drogi. Złamał się wspornik kierownicy. Dziękuję Bogu, że stało się to przy podjeździe, a nie podczas zjazdu. Mogło by być wówczas nieciekawie. Siadamy na poboczu i jemy na osłodę batoniki myśląc co zrobić. Dobrze, że humor nas nie opuszcza. Krzyś znajduje w pobliżu miejsce z pitną wodą, doskonałe na biwak. Resztę dnia poświęcamy na odżywienie naszych nieco wychudzonych ciał. Nazajutrz autostopem wracam do Akureyri, gdzie kupuję nowy wspornik. Przy okazji rozmawiam z młodymi autostopowiczami z Czech, którzy twierdzą, że ta forma podróżowania po Islandii jest łatwa i przyjemna. W 12 dni objechali wyspę odwiedzając przy okazji wiele ciekawych miejsc. Po powrocie naprawiamy uszkodzenie, a później świętujemy imieniny Krzysztofa. "Cieniutkie" jest to islandzkie piwo.

Następnego dnia od rana pada, przez co ruszamy dopiero po południu. Dojeżdżamy do MYVATN ("Jezioro Komarów"), największego słodkowodnego jeziora na wyspie. Jest to najpopularniejszy turystycznie rejon Islandii, znany z naturalnego piękna, rozległych pól lawy i wspaniałych pasm górskich. Występują tu przykłady niemal wszystkich geologicznych fenomenów Islandii. W SKUTUSTAĐIR podziwiamy niezwykłe twory zwane "pseudokraterami", później jadąc drogą prowadzącą wśród czarnej jak smoła, przybierającej fantastyczne kształty lawy, docieramy do głównej miejscowości w rejonie Myvatn - do REYKHLIĐ, gdzie nocujemy przy kempingu usytuowanym oczywiście pośród lawy. Następnego ranka odwiedzamy coś w rodzaju ogrodu botanicznego, gdzie główną atrakcją są wystające z jeziora, nadzwyczajne kolumny lawy KLASAR, które oparły się erozji. Nie możemy również nie skorzystać z okazji spaceru po wulkanie HVERFJALL. Wspinamy się na niego i obchodzimy go po koronie o długości 4 km. Krater w środku wygląda jak ogromny lej po bombie. Wulkany są nierozerwalnie związane z dawną i najnowszą historią Islandii. Stale można się spodziewać, że któraś z tych potężnych, przerażających, a zarazem widowiskowych budowli przyrody da znać o sobie, tak jak choćby w 1996 roku wulkan GRIMSVÖTN, czy też w 1984 roku wulkan KRAFLA, gdy trzeba było ewakuować 5 tysięcy ludzi. Dziennie wydobywało się wówczas więcej lawy, niż wody przepływa przez wodospad Niagara. Niedaleko Hverfjall znajduje się jeszcze jeden naturalny fenomen - DIMMUBORGIR, rezerwat widokowych, poszarpanych skał o fantastycznych kształtach. Myvatn to jednak przede wszystkim sanktuarium ptaków. Występuje tu ich największe zróżnicowanie w kraju i jest to pierwotny obszar gnieżdżenia się kaczek z Europy. Po powrocie do Reykhliđ odwiedzamy doskonałe Centrum Informacji Turystycznej. Można się tu dowiedzieć dużo o powstaniu Myvatn, jego głównych atrakcjach, jak również obejrzeć bezpłatnie na video filmy m.in. o wybuchu wulkanu Grimsvötn. Zaraz za miastem przejeżdżamy obok gorącego jeziora, gdzie pomimo tablic ostrzegawczych kąpią się rowerzyści. Pniemy się krótkim lecz jak zwykle bardzo stromym podjazdem, dalej kilometr w dół i docieramy do NAMASKARĐ - obszaru położonego u stóp góry NAMAFJALL, pełnego dołów siarkowych i wielokolorowych kałuż gotującego się błota. Cały teren dosłownie kipi geotermiczną energią. Jesteśmy świadkami potężnych wybuchów pary wydostającej się z głębi ziemi przez ułożone z kamieni kopce. Spacerując specjalnie wytyczonymi ścieżkami czuję się jakbym chodził po pokrywce gwałtownie gotującego się garnka. Dookoła słychać jeden wielki bulgot, w powietrzu czuć intensywny zapach siarki. Nic dziwnego, że w dawnych czasach właśnie na Islandii umiejscawiano wejście do piekła. Jazdę kończymy 35 km dalej, zaraz za skrzyżowaniem z drogą nr F88 prowadzącą obok góry HERDUBREIĐ ("Królowa islandzkich gór") do ASKJA. Ta położona 100 km od drogi nr 1 ogromna kaldera o powierzchni 50 km2 nazywana jest "perłą islandzkiego interioru". Najgłębszą część tego zapadliska wypełnia szafirowo - niebieskie jezioro ÖSKJUVATN, które jest najgłębszym na Islandii (217 m). Skręcając przed Askja na drogę F902 można dotrzeć do KVERKFJÖLL - innej atrakcji regionu, leżącej na krawędzi lodowca Vatnajökull. Jest to wielki obszar geotermiczny, słynący z ogromnych erupcji pary i gorących pól błotnych. Niewiarygodne i rzadko spotykane zjawiska powstają przez połączenie ognia i lodu. Geotermiczne gorąco wybija dziury w lodzie tworząc w samym lodowcu ogromne groty, a u jego stóp ciepłe jeziorko. Szalejąca nad Askja burza oraz piaszczyste odcinki drogi skutecznie odwiodły nas od podjęcia próby dotarcia do tych miejsc. A szkoda, gdyż są to jedne z tych atrakcji, które będąc na Islandii trzeba koniecznie zobaczyć.

W drodze powrotnej do promu chcemy odwiedzić jeszcze DETTIFOSS - najsilniejszy wodospad Europy. By do niego dotrzeć zmuszeni jesteśmy stoczyć walkę z okropną drogą, której nawierzchnię nazwaliśmy "tarką". Dwa silnie pofałdowane ślady, po których niestety trzeba jechać, gdyż poza nimi znajduje się grząski piasek ze żwirem. Przebycie płaskiego odcinka o długości 28 km prowadzącego od Ring Road do wodospadu zajmuje nam dwie i pół godziny. Dobrze, że zdołaliśmy się już wcześniej nieco przyzwyczaić do tej choroby islandzkich dróg, choroby spowodowanej działalnością wiatru i deszczu, a pewnie i samochodów. Jadąc trzęsiemy się jak w febrze, żwir chrzęści pod kołami. W końcu jest! Niepokojące piękno i groźna potęga ujrzanego zjawiska fascynuje. Ogłuszający huk przelewającej się wody, a przede wszystkim ogrom wodospadu wzbudzają respekt i uczą szacunku dla sił przyrody. Dettifoss jest naprawdę potężny, a kanion rzeki JÖKULSA, do którego wpływa należy do najpiękniejszych jakie widzieliśmy. Powrót mija trochę szybciej, gdyż mamy wiatr w plecy. Dalej główna, gliniana droga prowadzi przez wielkie pustkowie. Zachodzące słońce maluje wspaniałe obrazy na kolorowej lawie, za nami wytrwale podążają coraz dłuższe cienie.

Ranek jest słoneczny. Pierwsze 50 km okazuje się jednymi z najgorszych w czasie całego pobytu na Islandii. Wieje tak potwornie silny wiatr, że prawie nie da się jechać. Na dodatek droga prowadzi przez góry pnąc się wyżej i wyżej. Oprócz wiatru i złej nawierzchni (choć znacznie lepszej niż ta do Dettifoss), do walki przeciw nam włącza się deszcz. Zdarza się nawet, że podczas ulewy świeci słońce. Czegoś tak bez sensu jeszcze nie przeżyłem. Na niektórych górskich odcinkach Ring Road można natknąć się "co ileś tam" kilometrów na wolno stojące chatki ratunkowe, gdzie można schronić się w razie potrzeby. Wcześniej mijaliśmy już kilka takich domków ale dopiero teraz, wyczerpani walką z naturą, postanawiamy zobaczyć jak wyglądają od środka. Dwa łóżka, zapas żywności, środki pierwszej pomocy, a przede wszystkim ... bezwietrznie. Jest tu również dziennik, w którym wpisują się osoby korzystające ze schronienia. Z wpisów wnioskujemy, że nocują w nich turyści, najczęściej rowerzyści, choć oficjalny napis pozwala na korzystanie tylko w uzasadnionych przypadkach. Bardzo spodobał nam się wpis jednego Włocha, będący odpowiedzią na ten zakaz i świadczący o surowości tutejszego klimatu - cytuję: "...Podróżuję po Islandii rowerem. Czyż nie jest to wystarczający powód bym mógł tu zanocować?". Wpis innego rowerzysty, z Niemiec, rozbawił nas, a jednocześnie utwierdził w przekonaniu o słuszności profesjonalnego przygotowania sprzętu przed wyprawą - cytuję: "Jestem na Islandii dwa tygodnie. Oto bilans: 1. Złamany podnóżek. 2. Rozdarte wodoszczelne sakwy (firmy Ortlieb!!!) i wyrwane z nich haki. 3. Bagażnik w dwóch kawałkach. 4. Osiem szprych pękniętych. Jak tu przeżyć te następne dwa tygodnie, które mi pozostały?!". Po przeczytaniu czegoś takiego dochodzę do wniosku, że ten mój złamany wspornik to było minimum tego, co mogło się zdarzyć przy tak "wariackim" ciężarze bagażu jaki miałem. Przypuszczam, że gdyby ten "nieszczęśnik" jechał z takim obciążeniem, to nie przetrwał by nawet tych dwóch tygodni. Jeszcze tego samego dnia szczęśliwie docieramy do Egilsstađir gdzie zamykamy pętlę. Przejechaliśmy blisko 2,5 tys. km po islandzkich bezdrożach, co przy tak obciążonych rowerach jak nasze z pewnością jest dużym osiągnięciem.

Nastał dzień ostatni. Z Egilsstađir w pełnym słońcu wyjeżdżamy na "naszą" przełęcz, gdzie wita nas mgła gęsta jak mleko. Na poboczach leżą jeszcze płaty śniegu. Dużo sprawniej niż na początku wyprawy pokonujemy żwirowe odcinki i wspaniałym zjazdem docieramy do SEYĐISFJÖRĐUR. Na przystani kupujemy bilety powrotne (są droższe o blisko 100 dolarów, warto więc od razu w Danii kupić bilet w dwie strony), później w banku wymieniamy walutę (dobre posunięcie, gdyż w promowym kantorze jest bardzo niekorzystny kurs). Wieczorem jedyny tu kemping pęka w szwach. Nic dziwnego, prom odpływa tylko raz w tygodniu w czwartki (8-9 kursów w sezonie). Ostatnią noc spędzamy pod gołym niebem, tuż nad brzegiem fiordu. Jest cicho, w spokojnej wodzie odbijają się światła osady w powietrzu unosi się zapach ryb i morza. Długo nie mogę zasnąć przeżywając jeszcze raz całą wyprawę świadom, że za chwilę wszystko się skończy.

Jest piękna pogoda, wreszcie w pełnej krasie możemy zachwycać się pięknem fiordu SEYĐIS. Robimy ostatnie zdjęcia po czy udajemy się na terminal. Obserwujemy jak nowi przybysze wysiadają na brzeg. Wśród pojazdów brylują przedziwne samochody terenowe, często z rurami wydechowymi na dachu (wnętrze Islandii pełne jest rzek bez mostów) oraz motocykle crossowe, również specjalnie przygotowane. Są także nasi "koledzy po fachu". Kilka rowerowych grup postanowiło zmierzyć się z Islandią, nas bardzo cieszy, że są wśród nich Czesi. Wszyscy ruszają w trasę z werwą i animuszem, a my zastanawiamy się, w którym miejscu Islandia sprowadzi ich na ziemię i nauczy pokory. Telewizja z Reykjaviku kręci reportaż o rowerzystach, i nawet nam podczas wjazdu na prom udaje się "załapać" w kadr. Trochę ze smutkiem opuszczamy ląd. Gdy wypływamy z fiordu mgła niespodziewanie zasnuła brzeg. Jeszcze przez chwilę widać szczyt góry i po wyspie pozostaje jedynie wspomnienie. Do zobaczenia Islandio!

Zakończyłem wyprawę moich marzeń. Islandia, ta popularna wśród zachodnich rowerzystów wyspa spełniła oczekiwania i mimo wszystko okazała się dla nas łaskawa. Poznaliśmy wiele z jej tajemnic, przeżyliśmy tutaj niezapomniane chwile. Pomimo, że dotarcie na nią jest kosztowne moim zdaniem warto podjąć to niezwykłe wyzwanie, by przenieść się w czasy pierwotne, sprawdzić się, by przeżyć tu przygodę swojego życia.

DODATKOWE INFORMACJE:

Specyfika podróży rowerem sprawia, że nie trzeba zbytnio kombinować by gdziekolwiek dotrzeć. W związku z tym, posługując się broszurką "Iceland - Summer '97" wydawaną przez największe islandzkie biuro turystyczne BSI TRAVEL, wybrałem kilka informacji przydatnych turystom oraz najciekawsze propozycje wycieczek po "Wyspie ognia i lodu".

W tej chwili - kilkanaście lat po tej podróży ceny z pewnością się pozmieniały. Traktujcie, to co napisałem jako historię

 

Uwaga 1: W tekście opisałem większość najatrakcyjniejszych miejsc dla turystów. Te, które nie znalazły się na mojej trasie przedstawiam przy okazji opisu wycieczek.

 

Uwaga 2: Przy opisie wycieczek ceny obejmują przejazdy w obie strony chyba, że jest zaznaczone inaczej.

 

Uwaga 3: Inflacja na Islandii jest znikoma, więc śmiało można kalkulować koszty podróży wg podanych cen (1997 rok).

Autobusowe bilety wieloprzejazdowe:

  1. FULL - CIRCLE PASSPORT
    Bilet ważny na jedno pełne okrążenie Islandii drogą nr 1 (tzw. Ring Road) bez ograniczenia czasu i ilości przystanków. Należy jedynie pamiętać, że w okresie od 1 października do 15 maja autobus nie kursuje na odcinku Akureyri - Egilsstađir - Höfn. Za wszystkie "wypady" poza Ring Road trzeba dodatkowo zapłacić.
    Cena: 230 USD
  2. FULL - CIRCLE PASSPORT + THE WESTFJORDS
  3. Obowiązuje na przejazdy drogą nr 1 wraz z obszarem Zachodnich Fiordów (północno-zachodnia część Islandii)
    Cena: 338 USD
  4. THE OMNIBUS PASSPORT
    Bilet uprawniający do podróży autobusem kursowym po całej Islandii (nie dotyczy przejazdów górskimi autobusami przez interior). Można kupić bilet ważny przez 1 do 4 tygodni. Zakupu można dokonać w każdy dzień tygodnia i bilet jest ważny dokładnie 7, 14, 21 lub 28 dni.
    Ceny: 1 tydzień - 250 USD, 2 tyg. - 365 USD, 3 tyg. - 475 USD, 4 tyg. - 530 USD.

Ceny wybranych imprez turystycznych biura BSI TRAVEL:

WYCIECZKI Z REYKJAVIKU:

  1. Wycieczki autobusami kursowymi
    1. Do Błękitnej Laguny.
      Cena: 18 USD / 2-3 razy dziennie / przez cały rok.
    2. Do Parku Narodowego Ţingvellir.
      Cena: 18 USD / raz dziennie / od 15.05 do 15.09.
    3. Na wyspy Westmana (Westmannaeyjar).
      Jest to grupa 15 wysp i 30 szkierów słynących jako oaza ptaków. Tylko jedna wyspa - Heimaey - jest zamieszkała (ok. 5000 mieszkańców). Można na niej zobaczyć skutki erupcji wulkanu z 1973 roku, która omal nie zniszczyła całej wyspy. Tylko dzięki ofiarności jej mieszkańców, którzy przez kilka dni polewali gorącą lawę wodą udało się uratować port przed zalaniem, a dzięki temu zachować sens zamieszkiwania wyspy. Do dziś wielkie wrażenie robią zatopione w lawie domy. Jest to atrakcja, której (mając fundusze) nie wolno przegapić! Autobus zawozi do Ţorlakshöfn (1 godzina) skąd kursuje prom na Heimaey (2 godz. 45 min.).
      Cena: 64 USD / raz dziennie / przez cały rok.
    4. Wycieczka do Geysir i Gullfoss.
      Cena: 42 USD / 1-2 razy dziennie / od 1.05 do 30.09.
    5. Dookoła Snaefellsjökull.
      Snćfellsjökull - wspaniała, fotogeniczna góra położona w zachodniej Islandii. Miejsce gdzie Juliusz Verne rozpoczął swoją "Podróż do wnętrza ziemi".
      Cena: 86 USD / 5 razy w tygodniu / od 2.06 do 29.08 / czas trwania: 11 godzin.
    6. Wycieczka do Skogafoss.
      Cena: 50 USD / raz dziennie / przez cały rok.

       

  2. Wycieczki autobusowe z przewodnikiem
    1. Obserwowanie delfinów i waleni.
      Autobus zawozi do Keflavik lub Sandgerđi. Tutaj można wybrać dwa rejsy: krótszy (3 godz.) lub dłuższy (5 godz.). Podczas dłuższego rejsu statek podpływa również do wysp, gdzie na klifach można obserwować ptasie kolonie. Cena obejmuje przejazd autobusem, rejs statkiem oraz wizytę w Centrum Naturalnym.
      Cena: 81 USD (krótszy) i 122 USD (dłuższy) / 4 razy w tygodniu / od 15.05 do 31.10.
    2. Obserwowanie dużych wielorybów (Waleń Błękitny, Humpback itd.) w fiordzie Breiđafjörđur.
      Wycieczka obejmuje przejazd autobusem do Stykkisholmur, a stąd 6-7 godzinny rejs. Można wybrać się na rejs krótszy (3 godz.), podczas którego ogląda się mniejsze walenie, których jest tu pełno podczas lata.
      Cena: 103 USD (krótszy) i 125 USD (dłuższy) / razy w tygodniu / od 15.06 do 31.08.
    3. Podglądanie kolonii maskonurów.
      Rejs rozpoczyna się w samym Reykjaviku (min. 4 pasażerów). Łódź zatrzymuje się na wyspie Viđey (30-40 minut postoju), gdzie są łatwe piesze ścieżki i można zobaczyć tysiące maskonurów, obejrzeć farmę i stary kościół.
      Cena: 47 USD / raz dziennie / od 15.06 do 20.08 / czas trwania: 2,5 godziny.
    4. Wizyta przy gorących źródłach w Krisuvik połączona z kąpielą w Błękitnej Lagunie.
      Cena: 56 USD / raz dziennie / od 1.05 do 30.09 / czas trwania: 6 godzin.
    5. Wycieczka "Golden circle".
      Przejazd na trasie Hveragerđi - Geysir - Gullfoss - Ţingvellir.
      Cena: 73 USD / 5-7 razy w tygodniu / cały rok / czas trwania: 8 godzin.

       

  3. Autobusowe wycieczki przez górski interior.
    1. Przez interior do Parku Narodowego Skaftafell.
      Przejeżdża się przez Landmannalaugar - obszar niezwykle zróżnicowanych gór, pól lawy i gorących źródeł. Autobus zatrzymuje się tu na 1,5 godz. Jest to czas by np. zażyć relaksującej kąpieli w ciepłym źródle. Dalej ogląda się wspaniały wodospad Ofaerufoss (1 godz. postoju), a później wycieczka prowadzi przez pole lawy Laki - największy historyczny wypływ lawy na Ziemi, datowany na 1783-84 r. Lawa wydobywała się z rzędu kraterów Lakagigar. Po 11 godzinach dociera się do Skaftafell. Powrót dnia następnego.
      Cena: 87 USD (w jedną stronę) / raz dziennie / od lipca do 7.09 (w zależności od przejezdności dróg).
    2. Trasą Kjölur do Akureyri.
      Mija się po drodze Geysir, Gulfoss, Hveravellir (tutaj istnieje możliwość przenocowania i kontynuacji podróży dnia następnego)
      Cena: 87 USD (w jedną stronę) / raz dziennie / od lipca do 31.08 / czas trwania: 10,5 godziny.
    3. Przejazd trasą Sprengisanđur do Akureyri.
      Cena: 87 USD (w jedną stronę) / raz dziennie / od 15.07 do 15.08 / czas trwania: 10 godzin.
  4. Autobusowe wycieczki przez interior z przewodnikiem.
    1. Z Reykjaviku do Myvatn przez interior.
      Spędza się cały dzień w interiorze oglądając m.in. Herđubreiđ, Askja, lodowce Vatnajökull, Hofsjökull i Tungnafellsjökull, czarną pustynię, wodospady (np.przecudny Aldeyarfoss), bazaltowe kolumny lawy. W cenę wliczony jest transport, przewodnik i piknik lunch.
      Cena: 185 USD (108 USD w jedną stronę) / 2 razy w tygodniu / lipiec - sierpień / czas trwania: 12 godzin.
  5. Imprezy dla aktywnych.
    1. Rafting kanionem rzeki Hvita.
      Dojazd autobusem na miejsce startu. Po drodze zwiedza się Ţingvellir, Geysir i Gullfoss.
      Cena: 125 USD / 5 razy w tygodniu / czas trwania: 10 godzin.
    2. Wycieczki na islandzkich konikach po ciekawych rejonach południowo - zachodniej Islandii.
      Cena: od 55 do 108 USD / czas trwania: 3-8 godzin.
    3. Skuterem po lodowcu.
      Impreza obejmuje dojazd do lodowca, a następnie wycieczki skuterami po lodowcu. W cenę wliczone jest wypożyczenie kombinezonu, okularów ochronnych i zwykle gorąca kawa. Z Reykjaviku organizowane są wycieczki na 3 lodowce:
      • Snaefellsjökull - cena 145 USD, organizowana 5 razy w tygodniu od 2.06 do 29.08, przejażdżka skuterem trwa 1,5-2 godziny.
      • Myrdalsjökull - cena 157 USD, organizowana raz dziennie od 15.06 do 15.09, przejażdżka skuterem trwa 1 godzinę.
      • Langjökull - cena 147 USD, organizowana raz dziennie od 1.07 do 31.08, przejażdżka skuterem trwa 1 godzinę.
  6. Jednodniowe wycieczki lotnicze.
    1. Lot do Akureyri, a dalej autobusem do Myvatn z przystankiem przy Gođafoss. W programie jest m.in. oglądanie pól gorącego błota Namaskarđ, gorących podziemnych źródeł Grjotagja, czy też spacer do Dimmuborgir. Powrót samolotem z Akureyri.
      Cena: 266 USD / raz dziennie / od 15.05 do 30.09 / czas trwania: 12 godzin.
    2. Lot do Höfn, po czym autobusem do Jöklasel przy lodowcu Vatnajökull. Następnie uczestników czeka pełna atrakcji przejażdżka skuterem po lodowcu do kilku ciekawych miejsc. Na koniec pływanie amfibią wśród gór lodowych w lagunie Jökulsarlon. Powrót z Höfn do Reykjaviku.
      Cena: 375 USD / raz dziennie / od 1.06 do 4.09 / czas trwania: 12 godzin.
    3. Lot do Höfn, skąd wyrusza się jeepem na lodowiec Vatnajökull. Jadąc specjalnie przystosowanymi jeepami po lodowcu można oglądać Grimsvötn, Kverkfjöll i Herđubreiđ. Zjazd z lodowca w jego północno - wschodniej części, po czym przejazd ciekawymi drogami przez Hallormsstađarskogur do Egilsstađir, skąd wraca się samolotem do Reykjaviku.
      Cena: 405 USD / 6 razy w tygodniu / od 1.07 do 30.09 (w zależności od przejezdności górskich dróg) / czas trwania: 14 godzin.
    4. Lot na wyspy Westmana połączony ze zwiedzaniem autobusem wyspy Heymaey.
      Cena: 166 USD / raz dziennie / cały rok / czas trwania: 11 godzin.
  7. "AIR BUS ROVER" - wycieczki lotniczo - autobusowe.
    Ideą tych imprez jest to, by turysta mógł obejrzeć Islandię z wysoka lecąc w jedną stronę samolotem, a wracając autobusem poznać jej atrakcje. W większości wypadków można sobie wybrać, w którą stronę chce się lecieć, a w którą jechać autobusem. Podróżując tym systemem, podczas etapu "autobusowego" można zrobić sobie dwie przerwy, a w czasie dłuższych podróży nawet trzy. Przykładowe ceny:
  1. Reykjavik - Akureyri trasą Sprengisanđur (autobus)
    Akureyri - Reykjavik (samolot)
    Cena: 172 USD
  2. Reykjavik - Akureyri (samolot)
    Akureyri - Reykjavik trasą Kjölur (autobus)
    Cena: 165 USD
  3. Reykjavik - Isafjörđur (aurobus i prom)
    Isafjörđur - Reykjavik (samolot) lub vice versa
    Cena: 172 USD
  4. Reykjavik - Egilsstađir przez Akureyri lub Höfn (autobus)
    Egilsstađir - Reykjavik (samolot) lub vice versa
    Uwaga: Nie jest możliwy przejazd autobusem w ciągu 1 dnia.
    Cena: 219 USD
    Na "AIR BUS ROVER" dzieci (4-11 lat) mają 50 % zniżki (młodsze za darmo). Generalnie wycieczki te organizowane są od czerwca do września.

WYCIECZKI Z INNYCH REJONóW ISLANDII:

  1. Z Akureyri przez Husavik można wyruszyć na bardzo popularną wycieczkę do Kverkfjöll.
    • Dzień 1 - dojazd do Kverkfjöll.
    • Dzień 2 - eksploracja lodowych jaskiń. Piesza wycieczka do grot utworzonych w lodowcu przez gorące źródła.
    • Dzień 3 - powrót, podczas którego zwiedza się Askja i jezioro wulkaniczne Viti. Na koniec krótki przystanek nad Myvatn.
    Cena: 196 USD / 2 razy w tygodniu / od 28.06 do 31.08.
  2. Rejs łodzią z Husavik i oglądanie wielorybów.
    Cena: 38 USD / 1-4 razy dziennie / od 1.05 do 20.09 / czas trwania: 3 godziny.
  3. Z Myvatn (Reykhliđ) do Askja oglądając po drodze Herđubreiđ. Na miejscu możliwość kąpieli w jeziorze - kraterze Viti.
    Cena: 82 USD / 3-7 razy w tygodniu / od 20.06 do 31.08 / czas trwania: 12-13 godzin.
  4. Z Myvatn zwiedzanie Narodowego Parku - Kanionu rzeki Jökulsa. Po kolei ogląda się wodospady - Selfoss, Dettifoss i Hafragilsfoss (w tym miejscu kanion osiąga głębokość 120 m.). Dalej można obejrzeć: Hljođaklettar ("Skały echa") - ścianę bazaltowych kolumn charakteryzujących się niezwykłą akustyką, Asbyrgi - niezwykłe formacje skalne o wys. 90 metrów), a później na półwyspie Tjörnes kolonie maskonurów. Ostatni przystanek przed powrotem do Myvatn jest w Husavik. Istnieje możliwość przerwania wycieczki w Parku Narodowym lub Husavik (oglądanie wielorybów) i jej kontynuacja dnia następnego.
    Cena: 64 USD / raz dziennie / od 20.06 do 5.09 / czas trwania: 10 godzin.
  5. Zwiedzanie większości atrakcji obszaru Myvatn (Namaskarđ, Dimmuborgir, Klasar, Hverfjall itd.).
    Cena: 59 USD / raz dziennie / od 5.06 do 5.09 / czas trwania: 8 godzin.
  6. Z Höfn bus wyrusza do Jöklasel. Stąd 1,5 godzinna przejażdżka skuterami po lodowcu Vatnajökull. Na koniec wizyta w lodowej lagunie Jökulsarlon, gdzie pływa się amfibią wśród gór lodowych.
    Cena: 144 USD / raz dziennie / od 1.06 do 7.09 / czas trwania: 9 godzin.
  7. Ze Skaftafell i Kirkjubaejarklaustur organizowane są wypady w interior - do Lakagigar i Eldgja.
    Cena: 40-75 USD / raz dziennie / lipiec i sierpień / czas trwania: 10-12 godzin.

Biuro BSI TRAVEL organizuje także ciekawe WYCIECZKI KILKUDNIOWE.

  1. 5-cio dniowy wyjazd z Reykjaviku przez interior (w jedną stronę trasą Sprengisanđur, powrót trasą Kjölur) do Myvatn połączony ze zwiedzaniem największych atrakcji leżących na tej trasie. Jedzenie i śpiwór należy załatwić we własnym zakresie. Cena takiej imprezy to 605 USD, wyjazdy organizowane są raz w tygodniu w okresie od 30.06 do 11.08.
  2. Dla rządnych przygód organizowane są kilkudniowe rajdy na islandzkich koniach. Przykładowe ceny to: 358 USD - za dwa dni, 469 USD - za trzy dni i 912 USD za 7-dniowy rajd.
  3. Również "tuptacze" znajdą tu coś dla siebie. 6-cio dniowa marszruta na trasie Ţorsmörk - Landmannalaugar i vice versa kosztuje 201 USD. W cenę wliczony jest dojazd górskim autobusem z Reykjaviku, powrót oraz 5 noclegów w górskich chatach.

Ceny popularnych REJSóW PROMOWYCH.

  1. Stykkisholmur - Flatey Island (ptasia wyspa) - Brjanslaekur.
    Cena: 23 USD / raz dziennie / czas trwania rejsu: 2 godz. 45 min.
  2. Akureyri - Grimsey Island
    Wyspa Grimsey jest najbardziej na północ położonym skrawkiem Islandii. Przez nią przechodzi linia koła polarnego, w związku z czym można tu otrzymać dyplom zaświadczający jego przekroczenie.
    Cena: 64 USD / 2 razy w tygodniu.
  3. Ţorlakshöfn - Wyspy Westmanna
    Cena: 23 USD / 1-2 razy dziennie / czas trwania rejsu: 2 godz. 45 min.

Zasobniejsi w gotówkę turyści mogą wyruszyć na GRENLANDIĘ.

  1. 3, 4 lub 5-cio dniowa wycieczka na wschodnie wybrzeże do Ammassalik.
    Impreza obejmuje lot z Keflavik do Kulusuk, następnie przelot śmigłowcem do oddalonego o 30 km Ammassalik, gdzie uczestnicy zostają zakwaterowani w hotelu. Z Ammassalik organizowane są atrakcyjne wypady (za które niestety trzeba płacić osobno i to "słono") np. do Doliny Kwiatów, oglądanie gór lodowych, kilka rejsów łódką do ciekawych miejsc, czy też przelot śmigłowcem nad lodowcem Mitivagkat. W cenę wycieczki wliczony jest transport z Islandii, przelot śmigłowcem do Ammassalik, zakwaterowanie w hotelu, obiado-kolacje oraz powrót na Islandię.
    Ceny: 755 USD - 3 dni, 840 USD - 4 dni, 925 USD - 5 dni. Organizowane są od 17.06 do 31.08

     

  2. Można spędzić również 3-5 dni na zachodnim wybrzeżu w Narsaq lub Narsarsuaq. Ceny wahają się od 1000 do 1200 USD za podobne jak wyżej usługi.

Zdaję sobie sprawę, że ceny wycieczek po Islandii są bardzo wysokie i nie na kieszeń większości globtroterów, ale może warto przed wyjazdem odłożyć pewną kwotę na tę jedną, wymarzoną imprezę?

Informacje dla miłośników roweru.

Na Islandii bez problemu można wypożyczyć górski rower. Ceny w biurze BSI TRAVEL:

1 dzień - 18 USD, 1 tydzień - 108 USD, 2 tygodnie - 195 USD, 3 tygodnie - 225 USD, 4 tygodnie - 295 USD. Rower wypożyczyć można w każdym dniu tygodnia i otrzymuje się do niego zapięcie, zestaw narzędzi z łatkami, pompkę i bidon. Za dodatkową opłatą (2,50 USD za dzień) można wypożyczyć komplet sakw.

Posiadacze karty OMNIBUS PASSPORT mogą wypożyczyć rower z 50% zniżką, zaś dla posiadaczy FULL-CIRCLE PASSPORT zniżka wynosi 20%.

Bez kłopotu można przewieźć rower autobusem. Ponieważ liczba jednośladów, która może być zabrana jednym kursem jest ograniczona, obowiązuje zasada "kto pierwszy ten lepszy". Nie ma możliwości wcześniejszej rezerwacji miejsca na rower. Ceny biletów - 6 USD na trasie do 100 km i 8,50 USD na trasie dłuższej.

Z Reykjaviku można wyruszyć na zorganizowaną, unikalną rowerową wycieczkę po polach lawy półwyspu Reykjanes, zakończoną odprężającą kąpielą w Błękitnej Lagunie. Czas trwania 5-6 godzin, dystans rowerowy 38 km, cena 70 USD (wliczone wypożyczenie roweru z bidonem, przeciwdeszczowy ubiór, eskorta jeepa, piknik lunch, powrót busem do Reykjaviku), organizowane są 5-7 razy w tygodniu od czerwca do sierpnia, wymagane minimum 3 osoby.