Syria i Jordania


Na lotnisku w Damaszku, a w zasadzie pod Damaszkiem wylądowaliśmy zgodnie z planem i ok. 2 byłem już po odprawie. Rower przyleciał w zasadzie cały, a i bagaż nie został uszkodzony. Więc zabrałem się za skręcanie i pakowanie. Wzbudziłem niezłe zainteresowanie swoją obecnością wśród tubylców. Bardzo chcenie pomagali mi w przygotowaniu pojazdu, nawet brali czynny udział.

Ok. 4 rano ruszyłem w trasę. Była jeszcze ciemna noc, a ja musiałem przeskoczyć przez Damaszek. Za cel obrałem sobie monastyry chrześcijańskie w Sajdanaja i Malula. W tym pierwszym jak głosi legenda jest przechowywana skromna ikona Matki Boskiej, wykonana przez św. Łukasza. Jest to miejsce pielgrzymek także i muzułmanów. Klasztor mieści się na wzgórzu 1500 m npm i łatwo się tam rowerkiem wjechać nie da.

Przez Damaszek udało mi jakoś przejechać jeszcze przed szczytem komunikacyjnym. Z lotniska do Damaszku jest jakieś 25 km. Kiedy już dotarłem pod wzgórze klasztorne w Sajdanie, zatrzymałem się przy sklepiku z pamiątkami, skąd wychodził prawosławny pop. Obok niego stal mężczyzna, który zagadał do mnie po angielsku i powiedział, że jest z Jordanii. A ja mu, że mam w Jordanii znajomego - dr Zijada. Jak to usłyszał, to zaniemówił, ja zresztą za chwilkę też. Ten jegomość stwierdził, że jest wujkiem Zijada. Hm, świat jest niesamowicie mały. Sam klasztor - zamek jest niewielkim obiektem, ale widok z niego jest bardzo miły. Roztacza się na cala dolinę.

Potem udałem się dalej. Miałem zamiar dotrzeć do miejscowości Malula, gdzie także jest monastyr. Ten dość sławny klasztor i świątynia pod wezwaniem św. Tekli jest dość specyficznym miejscem. Został wybudowany w zasadzie w jarze skalnym, w miejscu, gdzie była niegdyś pustelnia św. Tekli. Jest to ostatnie miejsce, gdzie mówi się w języku Jezusa, czyli po aramejsku.

Nocleg znalazłem u sióstr w konwencie. Pokoje wchodzące w skały, łóżka dość wygodne z czystą pościelą. We wspólnych łazienkach gorąca woda.

Dziś też jadłem coś, co się nazywa HUMUS. I żeby było weselej z ogórkami kiszonymi. Tak więc, kiszone to nie tylko nasza domena. Nadmieniam również, że wczoraj robiłem SYRkole i już ją piję :))

Po drodze byłem kilkakrotnie zapraszany na kawę i herbatę. Proponowano mi także i nocleg. Okazuje się, że Syryjczycy to bardzo sympatyczni i gościnni ludzie. Przejechałem prawie 100 km, a w pionie wzniosłem się na 1300 m. Jak na 1 dzień pobytu, to całkiem spory odcinek.

Hama, 10 października

Oj żarko żarko. Zwiedziłem Hims, ale w zasadzie nic tam nie ma ciekawego i pojechałem do Homs. Tu są zajefajne, jak mówi dzisiejsza młodzież, koła wodne. Jest ich kilka, wielkie, duże i mniejsze. Nazywają się norie. Kiedyś napędzały chyba młyny, a teraz pyrczą silniki spalinowe i udaje, że to natura. Generalnie wyglądają całkiem fajnie. Nie zrobiłem zastraszającej ilości km. ok. 80, co i tak jest sporo jak na 3ci dzien. Średnia wychodzi prawie 100. Nocleg znalazłem w Cairo Hotel na dachu. Targałem rower chyba na 5 piętro. Za to prawie za darmo ten nocleg. 200 ichniejszych pieniążków, czyli 4$. A do tego gorąca woda.

W przewodniku wyczytałem, ze w 1998 roku chyba, miasto się zbuntowało i separatystyczni muzułmanie zaczęli podskakiwać. No to ówczesny prezydent się lekko wkurzył i im z armatek przywalił. I gdzie tu są ci terroryści?
Zaraz idę na kolacje i na wieczorny obchód :) miasta.

No i wróciłem cały i zdrowy. Zjadłem pyszne lody a później kebaba z piwem syryjskim. Nawet nadawało się do picia, choć procentów jak na lekarstwo. 3-4%. I smakowało jak jakiś ginger. Ale z braku laku :)) Byłem też u golibrody. Kurcze, oni mają talent do golenia. Za 2$ ogolił mnie i napachnił, że hoho :)) Zastanawiam się, czy nie taniej będzie raz na jakiś czas wyskoczyć do Arabów na golenie :))

Połaziłem se po nocy po mieście i spotkałem całe chmary kobiet w czerni. Wyglądają jak w Polsce siostry zakonne, tylko brakuje im białej obwódki dookoła twarzy. Tak sobie łaziłem i myślałem, że one mają całkiem dobrze za tymi chustami. W zasadzie ich nie widać, choć po oczach można dostrzec całkiem ładną osobę, za to one mogą oglądać cały świat i nikt im tego nie zabroni :)) to jest dopiero równouprawnienie :))



11 października

Dzień w zasadzie minął bez żadnych ekscesów, gdyby :) Jechałem sobie spokojnie główną drogą z Damaszku do Aleppo. Jechałem, jechałem, jechałem i dojechałem.

Huk na ulicy był dość duży. Gdyby nie słuchawki na uszach i muzyka starych dobrych Wałów Jagiellońskich, to pewnie by mnie szlag trafił. Choć muszę przyznać, że kierowcy syryjscy jeżdżą dość uważnie i jak na kraje arabskie nie nadużywają zbytnio klaksonu, czym byłem zdumiony. Choć po Maroku, to juz mało mnie może zdziwić. Nasi szoferowie, bo tak ich można tylko nazwać, mogliby się uczyć i od Marokańczyków i od Syryjczyków jazdy i obchodzenia się z rowerzystami.

No ale. Dzień chylił się ku końcowi, a ja sobie spokojnie jechałem. Popijając co jakiś czas dla wzmocnienia żołądka syrkolę (dla niewtajemniczonych, jest to lekarstwo na ewentualne arabskie dolegliwości żołądkowe, czyli spirytus z kolą). Zawsze jak jadę w świat, to pije takie lekarstwo i dzięki temu nie mam dolegliwości żołądkowych, a w zasadzie jem wszystko, co mam pod gębą :)) Mój żołądek przyjmuje wszystko i nie narzeka, jak na razie.

Wczoraj zapomniałem dopisać, że jak byłem w Malula i spałem w Klasztorze sióstr chyba od św. Tekli, to nocleg w zasadzie był darmowy. Oczywiście stała u siostrzyczki skarbonka z napisem donation, co jest wiadome, że chodzi o co łaska. I nie jest tak jak u nas, co łaska, ale nie mniej niż, ale tam faktycznie co laska. I to co laska mnie lekko zdrzaźniło. Nie żebym był skąpy, co to to nie, za taki nocleg należy się opłata. Jak już odbierałem paszport, to ze mną odbierała swoje para ubranych po arabsku ... Szwajcarów. I do tej skarbonki włożyli każdy po 100 dolców. I nie mam do nich żadnych pretensji, że dają kasę, tylko, że później jak się gdzieś jedzie, to się narzeka, że tu drogo, tam od białasa chcą ileś tam razy więcej, a tam znowu łapy po kasę wyciągają. A skąd to się bierze? Ano stąd, że my sami, te właśnie białasy uczymy tubylców, że to my białasy mamy kasę, że to my białasy możemy zapłacić za wszystko nawet 100 razy więcej. Jednym słowem sami jesteśmy sobie winni.

Kiedyś miałem taka przygodę w Kirgizji. Jak zobaczyli, że zaczynam się z taksówkarzem targować, to się zdziwili, bo myśleli, że jak biały, to pewnie hamerykanin i płaci za wszystko po stokroć więcej, bo co to dla niego. A nauka płynie taka, że jak nie chcemy narzekać, że jest drogo, to nie uczmy tambylców, że nas stać na to. Po co robić im i sobie krzywdę. Uff, wkurzyłem się, ale już mi chyba przeszło.

Kiedy zacząłem rozglądać się już za noclegiem, zza krzaków usłyszałem wołające mnie po arabsku głosy. Kawa to kawa. Nie ma ze boli. Ja tam piję kawę nawet i w nocy, a że naród syryjski jest bardzo gościnny, toż i mnie poczęstowali. Od słowa do słowa. Trochę po ingleze, trochę po arabsku dogadalim się i zostałem zaproszony na nocleg. Kolacja była świetna, jajecznica, ryż, pomidorki, sol, papryka i oczywiście podpłomyki. Jedzenie to u nich ceremonia. A przed nią, gospodarz kilka razy ukłonił się i zmówił chyba jakieś modły. Nie przeszkadzało to ani jemu, ani zgromadzonym w pokoju.

Po kolacji zaczęliśmy dyskutować o wszystkim. Co ciekawe, Ibrahim, bo tak ma na imię gospodarz, nie ma ani uprzedzeń do Amerykanów, ani do innych nacji (o Żydach nie rozmawiałem, nie wiem jakby się zachował, choć myślę, że normalnie). Stwierdził, ze Bush jest be, BinLaden też jest be, a normalni ludzie są wszędzie. I w USA i w Afganistanie i wszędzie. To ja się teraz pytam, gdzie do jasnej cholery są ci terroryści, którymi straszą nas pieprzone media. Ale jak tak się popatrzy może nieco z boku, to fanatycy są wszędzie. Idę o zakład, że jak pan Rydzyk by ogłosił krucjatę, to te "nasze" rodzime chrześcijany (specjalnie tak pisze) poszłyby w bój. I w imię Boga praliby każdego. Absurd! A przecież nie o to chodzi. Po co produkować sobie wrogów, skoro ich w zasadzie nie ma?

W pokoju siedzieli sami faceci, nie licząc dziewczynek kilkuletnich. Kobiety oczywiście były gdzie indziej. Ale jak się później dowiedziałem z ust Ibrahima, to w domu kobieta rządzi. Stwierdził, że kobieta u nich w domu to jak king, a facet musi zarabiać :)) Czyżby już za Mahometa widzieli tam reklamę banku?

Po raz drugi już, stałem się na potrzeby wycieczki żonatym facetem z dwójką dzieci :)) Dla nich, jak facet ma żonę i dzieci, to jest gut :)) No to się wirtualnie ożeniłem. A co tam. Mówisz i masz :))
Wyjaśniliśmy sobie też kwestie kasy. Okazuje się, że w Polsce wcale nie jest tak różowo, jak na początku tu myślą.

Spanko było wygodne, a kibelek mimo, że arabski, miał pewne zachodnie udogodnienie. Zamiast muszli, żelazne krzesło bez siedziska z owiniętą wokół "dziury" gąbką i taśmą. Ot takie przydatne na dłuższe posiedzenie urządzenie.

Apamea, 12 października

Z Hamy wyruszyłem wcześnie rano, a w zasadzie obudziłem się jeszcze jak nie było słoneczka. Szybkie pakowanie i znoszenie dobytku z dachu hotelu na ulice. Sprobowałem też wybrać kasę z bankomatu, ale niestety mój bank, który w reklamie twierdzi, ze ze wszystkich bankomatów na świecie kasę można wybrać za darmochę, jak się okazało kłamie. Oj będę reklamował :))

W Hamie zjadłem jeszcze śniadanie, jakiś sandwicz z miechem z barana i z wątróbką. Całkiem smaczne. I udałem się w stronę północną do Apamei. Wcześniej zawitałem do ruin zamczyska Qala'at at Sheiser. Wielkie zamczysko na skale. Budowla była potężna. Oparła się trzykrotnie krzyżowcom, pomimo, że zdobyli już okoliczne warownie.

Teraz w zasadzie nie ma co tam oglądać. Ot trochę kamyków poukładanych i porozrzucanych po okolicy. Trwają tam też prace archeologiczne. Może z czasem coś odrestaurują. Po obejrzeniu grodziska ruszyłem dalej w stronę Apamei. Miejsce to jest dziwne. W szczerym polu stoi najdłuższa kolumnada. Znaczy nie cała stoi, oczywiście, że w części leży :) Niemniej jest to najdłuższa promenada, jaka została odkryta. Prawie 2 km kolumn, portali, łaźni itp. Nie zachowało się zbyt wiele z tego, ale i tak robi to wrażenie. Musiało tu być niezłe miasto. W przewodniku piszą, że założył je I władca dynastii Selucydów, Seleukos I Nikator.

Po zwiedzaniu ruin, miałem już dość jazdy, a i wieczór się zbliżał, więc zostałem w ruinach i nockę spędziłem przy budce strażnika :) Oprócz tego, ze komary nieco "gryzły" to noc minęła całkiem miło.


między Apameą a Tartusem, 13 października

A dziś to dostałem w dupsko dość ostro, ale o tym za chwilkę :)
Obudziłem się dość wcześnie jak na Syrię, bo ok. 6. Było jeszcze ciemno, więc powoli zacząłem składać majdan i szukać zasięgu :)
Ruszyłem ok. 7 szybkim zjazdem spod kolumnady w Apamei. Myślałem, że o wschodzie słońca będzie to wyglądało efektownie, ale nie wyglądało wcale. Zamiast słońca, była jakaś mgiełka.
Co do tej kolumnady. W przewodniku Pascala (bo takim się tu posługuję) piszą, że wstęp coś tam kosztuje, ale że generalnie teren nie jest ogrodzony. W domyśle, że można wejść i nie płacić. Takie podejście dziwi mnie poniekąd. Chcielibyśmy, aby zabytki były utrzymywane i restaurowane, a sam przewodnik pisze, że "i tak nie musicie płacić, przecież nikt tego nie pilnuje". A żeby było śmiesznie, to koszt wejścia to jakieś 9 zł. Więc bez jaj. Mogliby sobie darować takie wstawki.

Ruszyłem w dół na polowanie. Upolowałem kawał ciasta smażonego jak nasze paczki i do tego jeszcze w lukrze. Dobre to nawet było, ale do łap się kleiło. Dostałem trochę energii zanim dopadłem kanapkę z jakimś mięchem i browarka. Browarek syryjskiej produkcji, słabowity taki, ale przynajmniej zimny był. Kanapkę wsunąłem, browarkiem popiłem i ojechałem dalej do Masjaf. Tam znajdują się ruiny (całkiem nieźle odrestaurowane (w przewodniku podają błędnie, że są dziury i że można do nich wpaść. dziury są, ale już z kratkami i wpaść się nie da). Forteca zwie się Qala'at Masjaf. Z drogi prezentuje się całkiem okazale. W środku już nieco mniej, ale też robi wrażenie. Coś jak nasze zamki na szlaku orlich gniazd. Musiała to być niezła imprezownia :))
Po krzyżowcach, którzy zajęli ją w 1103 r, przejęli twierdzę źli Asasyni. Uciekali oni przed prześladowaniami sunnitów. Szefem przez jakiś czas tego zamku był niejaki Sinan zwany przez przyjaciół Starcem z Gór.

Nie zajęło mi sporo czasu zwiedzenie togo zamczyska. Wsiadłem na rowerek i pojechałem dalej, by zatrzymać się za chwilkę na syryjskiej pizzy, prosto z pieca. Piec obsługiwały dwie kobiety, zapewne matka i wnuczka. Zresztą wnuczka całkiem całkiem :))

Wypiekały podpłomyki a na nich dopiekały jakieś specyfiki. Smakowało to jak nasz dawny cebulak :) tylko ciasto nieco cieńsze i pomidorów było więcej. Piec też wyglądał dość dziwnie. Taka wielka gorąca dziura ustawiona pod katem może 60 st. od poziomu. Wyglądał dość zabawnie i kojarzył mi się z bajkami o Muminkach.

Pizza dobra, napełniła mój żołądek, do tego łyk syrkoli na dobre trawienie i w dalszą drogę. Celem miały być okolice Krk des chevalirs, czyli największej i chyba najlepiej podobno zachowanej twierdzy krzyżowców. Podobno, bo wlali tam sporo betonu w restaurację, Jutro może sprawdzę to na własne oczy :)

Teoretycznie odległość nie była zabójcza. Raptem jakieś 50 km. Jakieś, gdyby nie francowaty teren. Oj dawno już tak w dupsko nie dostałem. Na szczęście nie było już tak gorąco i dało się jechać. Droga zresztą wiodła przez zadbane wioski. Ba, były nawet tabliczki, aby śmieci wyrzucać do śmietników. Co chyba czyniono, bo jakoś ich było mniej niż gdzie indziej. Asfalcik tez byl nówka sztuka.

Tak sobie jechałem, trochę kląłem, trochę się śmiałem, aż zajechałem do jednej z wiosek i zauważyłem ciekawy dom, jak nie stąd. Cały był obrośnięty winoroślą. Zatrzymałem się na focenie rzecz jasna. Od razu obległy mnie dzieciaki i zaczęły pokazywać źródełko. A później wyszły mamusie tych dzieciaków i zaproponowały posiłek. Ryż i sos z pomidorem był świetny, zwłaszcza, ze mój silnik jechał na rezerwie i szukałem jakiegoś paliwka. Obfociłem dom i dzieciaki rzecz jasna. Mamusie też, znaczy jedna z nich, bo druga stwierdziła, że jakaś taka nieumalowana jest i że się do zdjęć dziś nie nadaje. Poprosiłem później o adres, mówiąc, że im fotki przyślę i tu wyszło szydło z worka. Mamuśki fotki owszem, ale tylko z dziećmi. Ze sobą to nie za bardzo, bo co by mąż powiedział. :)) Niemniej jednak agentki z nich były niezłe. Ich mężowie to bracia :)) Mają przynajmniej tę samą teściową :)))

Paliwko uzupełnione, mogę ruszać. Zaczynało się już ściemniać, więc zacząłem rozglądać się za jakimś fundokiem, czyli po ichniejszemu hotelem. Oczywiście, jak się pytałem, ile do hotelu, to co rusz, każdy mówił co innego. Nagle jak się do niego zbliżałem, to on w opowieściach tubylców się oddalał. Ciekawe zjawisko. Ale chyba znane wszędzie. Im częściej się pytasz o drogę, tym jest ona coraz dłuższa.

W końcu dojechałem. Przede mną wizja negocjacji cenowych. Pan, właściciel hoteliku, inżynier chyba sadownictwa (tak się przedstawił, a na dowód przyniósł mi później 4 jabłka) zaczął z górnej półki od 2000 ichniejszych pieniążków. Na początku powiedział 200, ale chyba faktycznie się pomylił. 2000 to stanowczo za dużo, więc powiedziałem 500. Pan się już nawet powoływał na krzyż i robił znak krzyża na piersiach, ale nie cholery nie mógł ze mnie zedrzeć nawet 1000. W końcu jak powiedziałem kilka razy, że biorę manele i żeby mi dał paszport i że mam gdzie spać (pokazałem mu karimatę i śpiwór) stanęło na 700 ichniejszych pieniążkach. Każdy z nas wygrał (czyli jak mawiają w języku szkolnacych win-win) i tak w końcu być powinno. Należy pamiętać, ze w krajach arabskich targowanie się to rytuał i w zasadzie zawsze kupujący i sprzedający są zadowoleni. No chyba, że trafi się na idiotę, który da każde pieniądze, jaki mu sprzedający krzyknie.

Po drodze jak to już zazwyczaj tu bywa, zapraszano mnie kilkakrotnie na kawę czy herbatę. Chyba nawet ze dwa razy proponowano mi nocleg. Pewnie bym się skusił, ale ze byli to sami faceci, to pojechałem do hotelu :)))

Krak des Chevaliers, 14 października

Dla wielu, np. dla mojego serdecznego kolegi Komisarza, to straszny dzień. Dla mnie to normalny dzień, ba nawet lepszy niż inne. W końcu urodziłem się 13 i to w piątek.

Dzień rozpoczął się całkiem dobrze. Rano wyjechałem zadowolony, choć o pustym żołądku z noclegowni - apartamentu i podążałem ku fortecy krzyżowców Krak des Chevaliers. Trasa nie była wcale łatwa. Podjazdy bardzo strome. Co się wzbiłem na pewną wysokość, to znów droga zjeżdżała w dół. I tak przez 20 km. Po drodze dopadłem sklepik, gdzie nabyłem i skonsumowałem 4 duże ciacha, popiłem kolą i hajda dalej.

Wreszcie dojechałem do miejsca, skąd rozpościerał się widok na fortecę. Z oddali przedstawia się dość imponująco, jakby biała skala na czubku zielonej góry. Forteca wznosi się nad naturalną bramą pomiędzy górami Libanu na południu a górami Dżabal an-Nusajrijja. Wzniesiona jest na wysokości 750 m npm. Żeby się tam dostać, trzeba pokonać 300 m w pionie. Mnie taka męka już przestała przerażać. Tu można kondycję roweru i swoją nieźle wypróbować. W połowie podjazdu nakarmiłem kichy humusem i cieciorką. Wreszcie chyba już wiem, z czego się ten humus robi.

Nakarmiony ruszyłem z pełnym zapałem dalej. Ostatnie 200 m, było przeokrutnie strome. Takiej stromizny jeszcze nie zaliczałem. No ale udało się. Zdobyłem zamek :))

Chwila odpoczynku i trzeba zobaczyć te kamyki, jak się już tu jest. Wstęp 150 pieniążków.
Forteca z bliska także robi wrażenie, choć już mniejsze. Faktycznie jest w sporej części odrestaurowana, do czego zużyto sporo kamienia świeżego i betonu, ale jako że nie jestem ani historykiem, ani archeologiem, nie przeszkadzało mi to zbytnio. W zasadzie jak ktoś się nie wpatruje i nie szuka betonu, to jest ok. W końcu te kamyki mają już kolo 1000 lat. Pierwsze wzmianki dotyczą 1031 roku, kiedy niejaki emir Hims zainstalował tu oddział Kordów i wybudował pierwsze umocnienia. W 1099 r. zaczęli władać nim krzyżowcy, no i jak to rycerze, którzy nieśli miłość i nową religię z umocnień emira Himsu pobudowali wielką twierdzę. W XII w. zamek został przekazany zakonowi joannitów. Po zakończeniu okresu krucjat zamek został zdobyty przez sułtana Bajbarsa i stracił na ważności. 1934 rok, to data, kiedy podjęto decyzję przez kolonialne władze francuskie o jego odbudowie - renowacji.

Połaziłem trochę po tym zamku i faktycznie wydaje się spory. Jest utrzymany w porządku, choć dzieci samych bez opieki pozostawiać nie można. Są miejsca niezabezpieczone, skąd łatwo spaść kilka, kilkanaście metrów w dół. W środku zorganizowana jest restauracja. Nie wchodziłem, bo i po co. Podczas zwiedzania, natknąłem się na polską wycieczkę. Hałasowali prawie jak Włosi. A to wycieczka starszych osób. Ot chyba hasło: "wesołe jest życie staruszka" tu się sprawdziło. Ekipa była pełna wigoru i bardzo ruchliwa.

Tartus, 15 października

Zamek zdobyty i porzucony. Udałem się w stronę Tartusu. Zjazd spod zamku z 750 m npm na niecałe 300 m, był całkiem fajny, gdyby nie zdarzenie, które mogło przekreślić moją dalszą podróż po Syrii.

Zaczął dochodzić z mojego tylnego koła niezbyt miły dźwięk przy hamowaniu. Dodatkowo odbijało mi szczęki. Były to objawy wybrzuszenia na obręczy. I jak się później okazało, była to najgorsza z możliwych rzeczy, jaka się może rowerzyście przytrafić. Pękła mi pancerna obręcz Mavic 521 wzdłuż. Szczelina miała ok. 15 cm długości. Szlag mnie trafił, ale cóż było robić. Takie rzeczy się zdarzają, tylko dlaczego akurat mi. Może wreszcie ten 13 się zmaterializował w postaci pękniętej obręczy? Z tego wqrwienia pociągnąłem sporawy łyk syrkoli i ruszyłem. Jechać się dało, tylko nie można było hamować tylnym hamulcem.

Do Tartusu zostało mi 50 km. Snułem już czarne myśli o końcu podroży, ale i o możliwości sprowadzenia obręczy z Polski (7 dni czekania i 1000 zł - no way). Jakieś 20 km przed Tartusem spytałem się mechaników, co można z tym zrobić. Odpowiedzieli, że to aluminium i ze oni nic nie mogą, ale w Tartusie jest sklep rowerowy i są mechanicy. To mnie pocieszyło. Jeżeli jest sklep, jakikolwiek rowerowy, to się coś wymyśli. Szczelina w obręczy się powiększała, ale miałem już to i tak gdzieś. 13-ty jednak zaczynał być dla mnie szczęśliwym.

W mieście w zasadzie od razu trafiłem do sklepu. Chłopaki, jak zobaczyli mój rower, to najpierw przez 20 min go oglądali. Jak już im zachwyt się znudził, to zaczęliśmy radzić co z obręczą zrobić. Dodatkowym problemem jest fakt, że ja mam kółka na 32 szprychy, a nie na 36. No, ale i z tym problemem się zmierzyli. Wygrzebali skądś jakieś kółka na 32 szprychy. Miałem już obręcz. Ale jest ona za cienka, żeby była na tyle. Więc obmyśliłem, żeby z przodu obręcz wstawić na tył, a tę "nową" na przód. Uradziliśmy i za 100$ sprzedadzą mi koło i zamienią tak jak chcę. Naprawa trwała chyba z 5 godzin, ale się udała (mam przynajmniej taką nadzieję). Warsztat mają dość ciekawy. A centrownica jest ekstra. Lepsza niż niejedna markowa za 300USD. Obiecałem, że podeślę im kilka sztuk kluczy do szprych, bo się chłopaki męczyli jakimś chińskim badziewiem. W każdym bądź razie, grat został naprawiony i jeździ. Mechanik, który ostatni został w warsztacie i w zasadzie głownie on naprawiał jest nie lada magikiem. A do tego bardzo uczciwy. Kiedy zapłaciłem jego koledze 100 i on pojechał to zostaliśmy tylko we 2. Jeszcze posiedzieliśmy ok. godziny nad sprawami kosmetycznymi, pakowaniem itp. Chciałem ekstra dać chłopakowi 500 ichnich pieniędzy, ale kategorycznie odmówił.

Kurcze, oni są tu uczciwi do bólu. Zaprosił mnie oczywiście jutro na herbatkę z czego oczywiście skorzystam. I tak zakończył się szczęśliwie 13 października.

Postanowiłem zostać 1 dzień w Tartusie i na spokojnie pozwiedzać miasteczko, napić się kawy/piwa i sprawdzić rowerek. Może popłynę na wysepkę/wioskę Arwad - fenicki ośrodek.

Lattakia, 16 października

Dziś był dzień dość monotonny, no chyba że wieczór. A to już inna sprawa :) Z Tartusu wyruszyłem o przyzwoitej porze. Wyjechałem na autostradę, gdzie oczywiście można jeździć rowerkiem, pod prąd i zatrzymywać się w zasadzie wszędzie. Ale życzyłbym sobie takich dróg w Polsce, jak są w Syrii.

Późnym popołudniem dojechałem boczną drogą na 5 km przed Lattakią. Zatrzymałem się na posiłek w lokalnym klubie piłkarskim :)) Znaczy piłkarzykowym. Jak się zatrzymałem, to tam posiedziałem dobre 1,5 godziny. Dowiedziałem się ciekawych rzeczy związanych ze starożytną historią regionu. W knajpie tej siedział starszy facet, który coś tam mówił po angielsku i był fanem historii i geografii. Nawet troszeczkę historii Europy znał. Zostałem poczęstowany sziszą, piwem i falafelem. A na zakończenie rozegrałem mecz w piłkarzyki. I nawet udało mi się strzelić 2 bramki. Oni tam grają cały czas, a ja raz na kilka miesięcy, więc i tak miałem niezły wynik.

Dzisiejszy dzień zakończyłem w Lattakii. Dziwne to miasto. Nie mieści się w standardach syryjskich. Jakoś tu tak europejsko. W knajpach jest alkohol, dziewczyny chodzą prawie porozbierane. Ech, znów się rozmarzyłem :))
No dobra idę spać. Jutro w drogę do Aleppo, gdzie pewnie posiedzę ze 2 dni.

między Lattakią a Alleppo, 17 października

Wracając jeszcze do wieczornego spaceru po Lattakii. W przewodniku pisali, że jest to dość liberalne miasto jak na Syrię. Ale to co zobaczyłem, przerosło moje wyobrażenia. Wczoraj był czwartek, więc to tak, jak u nas piątek. Tu w Syrii piątek jest dniem wolnym. Zatem cała chyba młodzież lattakijska wyległa na ulice by świętować łikend. Nawet w Warszawie nie widziałem takich tłumów młodych ludzi zgromadzonych przed klubami i pabami. Tak pabami, w których podają normalnie alkohol. Sam zresztą zasiadłem w pizzerii Italian Corner i zamówiłem jak najbardziej normalnie 100g wódki i puszkę koli. W sklepach już kupowałem alkohol, ale żeby normalnie w normalnej knajpie nabyć, tego jeszcze nie było :)) Chciałem co prawda zamówić lokalne wino, ale pan kelner stwierdził, że się skończyło.

Dziewczyny były ubrane po europejsku, nie w jakieś czadory. No czasami miewały chusty, ale to w niczym im nie przeszkadzało, aby używać Lattakii. Sporo osób piło jakieś alkohole i paliło szysze. Nawet kobiety paliły, czego wcześniej nie widziałem. Wydawało mi się, ze przyuważyłem lekko zawianych ze dwóch obywateli. Ale byli bardzo grzeczni :)) Do knajp chadzą całymi rodzinami. Sklepy są otwarte do późnych godzin. Pewnie dlatego, że i knajpy są pootwierane. Zauważyłem też, że te lokale bardziej tradycyjne świecą pustkami. Siedziało w nich kilku smutnych Syryjczyków buchając szisze. Pan z recepcji hotelu też stwierdził, ze to bardzo liberalne miasto. To samo powiedzieli sprzedawcy kawy dziś rano, jak się zatrzymałem pytając o drogę, oczywiście dostałem kubek kawy gratis :)

Dzisiejszy dzień był jakiś taki niemrawy. Coś mi się nie chciało jechać. Pomimo, że wyjechałem dość wcześnie, ok. 8, a nawet chwilkę przed. To szło to jak po grudzie. Droga nie była za trudna, troszeczkę pod górkę. W końcu odjeżdżałem od morza w kierunku lądu do Aleppo. Moim wrogiem była temperatura (ok. 30 st - hihihi, wiem, z PL jest zima i śnieżyce i jak zwykle wszystkich zaskoczyła ta nasza coroczna zima) i niestety wiatr. Wiatr wiał z góry w kierunku morza, więc jak zwykle rowerzyście w ryj. I tak jakoś nie ujechałem za wiele. Ale zawsze te 50 km jest do przodu. Ok. 15 zatrzymałem się na obiad. Zamówiłem jajecznicę z baraniną i warzywka. Do każdego zestawu zawsze podają sól, wodę i podpłomyki.

Posiedziałem ok. godz. Jako, że nie miałem ochoty na dalsza jazdę, szukałem pretekstu, aby nie jechać. No i pretekst sam się znalazł. Naprzeciwko lokalu postanowił pojawić się hotel :))) Moje wewnętrzne jedno ja wzięło górę nad drugim i wylądowałem w hotelu. Hotel jest jeszcze w budowie, ale gości już przyjmuje. Utargowałem połowę ceny wyjściowej za pokój i zasnąłem. Obudziłem się ok. 19. Może jutro dotrę nieco bliżej Aleppo. No chyba że moje leniwe ja weźmie górę nad tym drugim, niekoniecznie lepszym :)))

Niestety nadchodzi nieuchronnie następna tragedia. Kończy mi się wkład do syrkoli. Może jeszcze starczy na tydzień, ale nie wiem co będzie później. Strasznie mnie to martwi i popadam na samą myśl o tym w ciężką depresje ;)

Idlib, 18 października

Dziś było już lepiej niż wczoraj. Wyjechałem na tyle wcześnie, że jeszcze miałem sporo chłodu i udało mi się zrobić całkiem sporo km zanim słoneczko zaczęło przygrzewać. Jechałem sobie w zasadzie bezboleśnie, obserwując zbiory oliwek. Żeby móc potem te owoce zjeść, nieźle należy się namęczyć. W skwarze i upale zrywa się je w zasadzie jak śliwki. A że są to dość małe owoce, to robota jest dość upierdliwa. Potem ładuje się je w worki jutowe i np. motorkiem gdzieś się wywozi. Albo zapewne do jakiegoś skupu, albo do domu. Przy takim zbiorze pracują całe rodziny. Nie ma czasu na to, aby plony pozostawić na drzewkach. Bo albo je ptaszyska zeżrą, albo zgniją. A jak sadze, są to dość drogie produkty, przynajmniej dla rolników (a może sadowników?)
Jadąc dziś do Idlib, mijałem takie gaje oliwne co chwilkę. Można by rzec, że one się nie kończyły wcale. Każde miejsce było wykorzystane przez sadowników na drzewka..

Przy pierwszym dłuższym przystanku, pan Syryjczyk wskazując mi dalszą drogę stwierdził, że lepiej dla mnie będzie jechać nową drogą, niż starą. Stara wije się i co chwilkę się wznosi i opada, a nowa jest w zasadzie w miarę równa. Ta nowa droga, to autostrada. Miałem więc autostradę przez ponad 50 km w zasadzie tylko dla siebie. Czasami przejeżdżali nią miejscowi, albo jakieś taksówki, ale ruch na niej był mizerny. 50 km szerokiej, 3 pasmowej wstęgi asfaltowej, wykorzystywanej przez marnego rowerzystę z Bulandy. Coś takiego nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. No, ale jak mówią stare przysłowia mrówek, zawsze musi być ten pierwszy raz. No i był ten pierwszy raz, a że akurat w Syrii...

Niestety, stała się tez rzecz straszna. Dziś po raz ostatni zrobiłem syrkole ze składnika, przywiezionego z Polski. Nie przypuszczałem, że litr spirytusu wystarczy mi na tak krotko. Wychodzi na to, ze jestem straszny pijak :)))
Ale dzięki temu, nie mam żadnych problemów żołądkowych. A zjadam wszystko, co jest serwowane. Pójdę jednak za radą mojego kolegi z Warszawy o ptasim nazwisku, który stwierdził, że do syrkoli nadaje się wszystko, co ma powyżej 40% zawartości alkoholu. Na szczęście tu są takie produkty dostępne i do tego po przystępnej cenie. Zatem za kilka dni, będę musiał zrobić modyfikacje mojego przepisu. Zastanawiam się czy wykorzystać do tego celu ichniejszą gorzałkę arakową, czy jakąś inną wódeczkę bądź whisky. Sie obaczy. Arak zresztą nie jest taki zły. Częstowali mnie nim mechanicy rowerowi w Tartusie. Dodać należy, że się o mnie martwili i kilka razy dzwonili do mnie i pytali się, czy wszystko z bicykletem gut. No ta ja im smsem, że bicyklet gut. Mam trochę szpeju rowerowego niepotrzebnego w domu i jak przesyłka nie będzie za droga, to im to wyślę. Myślę, że się im przyda.

Po zrobieniu ok. 90 km, zakotwiczyłem się w obskurnym hoteliku w Idlib. Wykapawszy się, ruszyłem na zwiedzanie miasta i w poszukiwaniu 2go składnika do syrkoli, czyli koli.

Główna ulica i boczne tez tego miasteczka to same sklepiki. Po 20 przestałem liczyć. Tu są chyba w większości sklepiki z telefonami komórkowymi i butami. Widziałem też Nokie N97, te z GPSem. A ponoć GPS jest tu zakazany. Żeby nie mieć ewentualnych problemów, to jak podjeżdżam do policji, aby się zapytać o drogę/hotel, to maszynkę chowam w kieszeń. Nie wiem jak mogą się zachować, więc lepiej nie prowokować. Choć nie sadzę, aby robili problemy. Oni są bardzo mili i pomocni. Choć wszędzie jest ich pełno. Policji i wszelkiej maści portretów, grafik i pomników poprzedniego prezydenta i obecnego. Łączy tych dwóch panów szczególna więź. Pierwszy jest ojcem drugiego. Jak tak się przyglądałem tym portretom, to w zasadzie różnią się one tylko ubraniem. Wyraz twarzy jest dość stały i można go policzyć na palcach jednej reki. Choć dwa dni temu widziałem portret obecnego prezydenta zamyślony. Miał taka zafrasowaną minę, jakby przed chwilą dostał zadanie rozwiązania węzła gordyjskiego. Ale to był tylko jeden taki przypadek na tysiące innych, jakie tu widzę codziennie.

W Idlib niestety, znowu kobiety ubierają się po swojemu. Dziś jak był taki upal zastanawiałem się, jak im jest w takim stroju? I nie chodzi o burki czy czadory. W większości, to panie chodzą tu w płaszczach i do tego czarnych. Nie znam się na materiałach, ale sądzę, że są to jakieś syntetyki. A to oznacza, że nie za bardzo przepuszczają powietrze. A może lubią mieć taką prywatną saunę?

Kiedy poszukiwałem koli do syrkoli dopadłem kafejkę internetową. Poczytałem, co to się w kraju dzieje. Kurczę, ile razy wyjeżdżam na wakacje, to rząd albo ma kłopoty, albo upada. Hihihihi, ciekawe, czy i tym razem upadnie. Ostatnio, jak jeździłem po deszczowej Norwegii, to koalicja magiczna z Pisem i Samoobrona się rozpadła. Ciekawe, czy i ta się do mojego powrotu rozpadnie?
Przeczytałem też, że w PL jest spory atak zimy. A ja tu mam prawie 40st w południe i ani jednej chmurki. A o deszczu to można zapomnieć. Deszcz to mam tylko pod prysznicem :))))

Alleppo, 19 października

Myślałem, że uda mi się przechytrzyć syryjski klimat i ukształtowanie terenu. Z Idlib ruszyłem o 7 rano w kierunku granicy tureckiej w poszukiwaniu mało eksplorowanych umarłych miast. I znalazłem kilka. Z tym, że dojazd do nich jest nieoznakowany i trzeba je wypatrywać w terenie. A szkoda, bo to całkiem fajne miejsca. Kiedyś musiały tam stać olbrzymie budowle. Do dziś zachowały się jakieś portale czy narożniki domów. Niemniej każde następne ruiny dla mnie niczym się nie odróżniają od poprzednich. Ot takie kamyki, tylko równo przycięte i poukładane jeden na drugim.

Niestety, droga do nich nie była wcale łatwa. Teren to się wznosił to znów opadał. Podjazdy były tak strome, że ledwo je pokonywałem. Ale ani razu nie pchałem roweru. Przejeżdżałem przez wioski, w których budziłem ciekawość i zainteresowanie. Chyba nie dotarł tam żaden zroweryzowany turysta, a tym bardziej tak objuczony jak ja. Kilka razy byłem zapraszany na obiad i herbatkę. Niestety tym razem musiałem odmawiać. Za mało miałem dziś czasu na to, aby spędzać go co prawda w bardzo miłej atmosferze. Wyznaczyłem sobie ambitny cel. Chciałem dotrzeć do siedziby Szymka, który siedział sobie na słupie. Czyli do miejsca, gdzie stała kolumna św. Szymona Słupnika i gdzie później została wybudowana olbrzymia świątynia. Na mapie droga wyglądała dość przyzwoicie, jednak okazało się, że tylko na mapie i zamiast 20 km, przejechałem prawie 40. Do tego był upal sięgający niemalże 40st. Ale dałem radę. Ok. 17, dotarłem pod bramę Szymka.
Bilet kosztuje 150 SYR. O ile dla mnie każdy kamień to to samo, tak tu byłem pod wrażeniem. Ci to co wybudowali mieli niezłą jazdę w głowach. Na szczycie góry postawili olbrzymią świątynię. Do dziś zachowały się kolumny, portale. Tak jakby ktoś powiedzmy zdjął dach, a reszta pozostała. Do tego słońce było już dość nisko, co dawało bardzo plastyczne efekty.

Miałem ochotę tam zostać i przenocować. Ale wcześniej umówiłem się ze znajomymi, których poznałem na lotnisku, że się spotkamy w Aleppo. Miałem już w nogach ponad 90 km. Nie wiem ile pokonałem w pionie, ale pewnie jakieś 1200 m. A do Aleppo było jeszcze 40 km.

Dzień się kończył, słonko zachodziło, a ja dymałem jak idiota. Na szczęście nie było już takich szaleńczych podjazdów. Znaczy były, ale tylko 2. Pierwszy raz jechałem nocą po Syrii. Na szczęście lampki mi działały, a kierowcy tutejsi jeżdżą naprawdę wspaniale.
Po ok. 2 godzinach dotarłem do hotelu. No i co zrobiłem? Ano skończyłem ze znajomymi syrkolę. Na szczęście w prezencie dostałem buteleczkę Smirnoffa i tym sposobem uzupełniłem braki w syryjskim napitku. Grandzilismy do 1 w nocy. Dodatkowo w hotelu była grupa Polaków z Poznania. Więc impreza się rozkręciła.
A jutro postaram się pozwiedzać troszeczkę Aleppo. Nie lubię dużych miast. Ale to chyba należy obejrzeć. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam możliwości poznania go dobrze, ale to co się da, to pewnie zobaczę.

Alleppo, 20 października

Ciężko było ze zwiedzaniem, bo spotkałem się ze znajomymi w hotelu. A jak się już Polacy spotkają, to zazwyczaj łatwo nie jest. No ale dałem radę. Może nie od samego rana, ale udało mi się dojść do siebie po meczącym dniu i wieczorze tak ok. 10.

O 11 ruszyłem na zwiedzanie. Zacząłem oczywiście od cytadeli, poprzez suki, meczety itp. Nie będę się rozpisywał co i jak, bo to nie ma sensu. Żeby dobrze zwiedzić jakieś miasto, trzeba mu poświęcić sporo czasu. A ja ani się nie interesuje zabytkami, ani historią (Dudzia, musisz mnie dokształcić po powrocie :) . Wiec dla mnie łażenie z przewodnikiem jest bez sensu. Najchętniej korzystam z własnego rozumu i idę przed siebie. Tak też zrobiłem i w Aleppo. A ze przy okazji na coś się natrafiało, to i dobrze.

No i trafiłem na łaźnię męską, czyli hammam. Od zawsze chciałem skorzystać z hammamu w kraju arabskim a ten jakby wiedział i pojawił się na mojej drodze. Zatem skorzystałem. A co. Przeżycie niesamowite. Szkoda tylko, że zamiast pana "doktora" od skrobania i masażu, nie robiła tego długonoga, ciemnowłosa Tajka :)))
No ale przecież nie można mieć wszystkiego na raz. Pan "doktor", bo tak go tytułowała obsługa miał tak delikatne dłonie, jakby przez cale życie siedział tylko w łaźni :) Może nawet delikatniejsze od wirtualnej Tajki.
hihihi.
Zostałem dokładnie wymyty, wydrapany i wymasowany. Jak później sądziłem, to dało mi energię na następny dzień. W hotelu poznałem też innego szalonego rowerzystę. Myślałem, że to ta jestem tak walnięty, że jeżdżę wypakowanym gratem po końcu świata. A tu niespodzianka. Ten jegomość to Japończyk. Wymieniliśmy się namiarami. Jak będę jechał do Japonii, będzie jak znalazł :)

W stronę Eufratu, 21 października

Dzień rozpoczął się wcześnie rano, bo o 5. Z hotelu wyjechałem o 7.30 i nawet bez większych problemów udało mi się wyjechać z miasta. Ominąłem jeszcze poranny ruch.

Po wczorajszym masażu, czułem się wyśmienicie, więc jechałem, jechałem, jechałem. Droga była w miarę płaskata, wiatr lekko dmuchał raz w plecy raz w twarz, o to znowu w boki. Ale dało się jechać. Plan zakładał jakieś 120 km. A mi się udało zrobić 160. Co prawda zajechałem już do miasta ok. 20 i było ciemno. Ale mogę być z siebie dumny. Pobiłem swój życiowy rekord w km. Wcześniej 140 km zrobiłem w Nowej Zelandii. Pytając się po drodze o hotel, odpowiedzi były różne. Jedni twierdzili, że nie ma inni, że jest. Czułem, że to się dziwnie skończy. Niemniej jednak, wystarczy, że się zatrzymałem na odpoczynek np. na stacji benzynowej, to już mi proponowano nocleg w domu. Tym razem miałem ochotę przespać się w hotelu i być dla siebie panem. Jak cię zapraszają, to jesteś traktowany jak gość specjalny, więc jest dobre jedzenie, goście gospodarza itp. Po 160 km miałem ochotę na kąpiel i szybki sen.

Wjeżdżając do miasta pomyliłem drogi. I zamiast tą do centrum pojechałem tą do przeprawy przez Eufrad. No i na rondzie zapytałem się o hotel. A pan mi na to, ze fundok no. Ale że mnie zaprasza do siebie. W tej sytuacji odmówić nie mogłem, bo i jak. Hotelu nie ma (choć chyba był), dostałem zaproszenie, więc nie mam wyjścia.

Trochę obawiałem się tego rytuału gościnnego. Ale tu akurat było ok.Przede wszystkim nie panowały w tym domu wzory, że tylko mężczyźni zasiadają z gościem. Tu akurat były i kobiety (żona i matka gospodarza, oraz 2 nastoletnie córki. Jedna jak trochę podrośnie, będzie że hoho. W same oczy mógłbym się wpatrywać godzinami). Miały oczywiście chusty, ale nie skrywały twarzy. Nawet rozmawiały ze mną. A przynajmniej starały się ze słownikiem arabsko-angielskim.

Zaobserwowałem też, niewielkie tatuaże na twarzy matki gospodarza. Spotkałem się już z czymś takim w tym rejonie Syrii, ale nie wiem co to oznacza. Podczas kolacji, wszyscy jedliśmy wspólnie. A żona gospodarza karmiła piersią najmłodszego syna. Gospodarz był bardzo dumny ze swojej rodziny. 3 córki i 3 synów. Zauważyłem też, że nie musiał nic mówić, a dzieci dokładnie wiedziały co robić. Że trzeba to przynieść, a to odnieść, że trzeba polać herbatę itp. Po kolacji się wykąpałem w gorącej wodzie. To było super doznanie po 14 godzinach w podróży i niewiele mniej na siodełku.

Posiedzieliśmy jeszcze trochę, ale widzieli, że jestem zmęczony. Jak na zawołanie wszyscy wyszli z pokoju. Gospodyni posłała łóżko i w kimę. Troszeczkę obawiałem się, że nie będę mógł odpocząć po takim maratonie, ale okazało się, że było bardzo sympatycznie. Ci ludzie są szczerze serdeczni. Nie chcą nic w zamian. Chcą Cie przyjąć i ugościć. A podobno Polska gościnność nie ma sobie równych. A jednak ma i nawet tu w Syrii jest większa.

Qalat Jabar, 22 października

8.30 wyjazd z noclegu w kierunku zapory na Eufracie i dalej do Qalat Jabar. Spokojnie udałem się na zaporę. Przed wjazdem kontrola paszportowa i ruszyłem przez zaporę. Eufrad w tym miejscu tworzy spore jezioro zaporowe. Sama zapora ma też długość kilku kilometrów. Niestety, fotek na nim robić nie można. Po zjeździe z zapory, zatrzymał mnie kierowca malej ciężarówki. Zrobili sobie ze mną kilka fotek, a w prezencie dostałem okulary przeciwsłoneczne :) Nie wiem dlaczego i po co, ale dostałem. Bardzo to miły gest. Będę miał do samochodu w Polsce. O ile po miesiącu mój grat się jeszcze uruchomi :) , bo są z nim podobno problemy. Pewnie akumulator szlag trafił. W końcu po trzech latach mu się należy emerytura.

Z głównej drogi skręciłem na boczną, prowadzącą do zamku Qalat Jabar. Cicha i spokojna okolica. W zasadzie zero turystów. Nad samym jeziorem i niedaleko zamku pole biwakowe, knajpa i smaczna eufradzka ryba z grila. Oj dawno tak dobrej rybki nie jadłem. Wykąpałem się w Eufracie i odpaliłem wrotki w kierunku na zamek. Zamek, a w zasadzie to co z niego zostało, tylko z zewnątrz i od dołu przedstawia się w miarę ciekawie. Choć i tu władowano już sporo cegieł i betonu. W budce biletera spał sobie kasjer. Zdziwił się bardzo, jak mnie zobaczył. Nabyłem bilet wstępu i nastąpiło "zwiedzanie". Niestety, nie ma tam czego zwiedzać. Zachowały się szczątkowe kawałki murów lub zamku a w centralnym miejscu przekrzywiająca się wieża. Wokół rumowisko kamieni. Niemniej jednak widok z góry przedstawiał się dość fajny. Teraz, gdy powstało tam jezioro zaporowe, jest naprawdę fantastycznie i nie żałowałem, że tam pojechałem. Wreszcie była cisza i spokój. Daleko od szlaków turystycznych. Tak jakby to nie była Syria. Polecam to miejsce na dłuższy wypoczynek. Restauracja serwuje super smaczne ryby, tureckie piwo Efes, no i można sobie popływać w Eufracie.

Miałem ochotę tam zostać na dłużej, ale już czas zaczyna mi się kurczyć, a chciałbym coś jeszcze zobaczyć i w Syrii i w Jordanii. Ruszyłem zatem w kierunku na wschód. Tam przecież musi być cywilizacja :)) Oczywiście pomyliłem drogi i pojechałem przez wioski, gdzie obejścia były nie z pustaków, ale z cegły mułowej. W zasadzie to tereny rolnicze. Uprawia się tu głownie bawełnę, czasami słonecznik, melony. Sporo jest tez hodowli kóz i owiec. Wreszcie zobaczyłem taką Syrię, jaką chciałem zobaczyć. Nie zabytki, kamyki, tylko żywych ludzi :)

Przejeżdżając przez te pipidówy wzbudzałem nie mniejsze zainteresowanie swoją osobą jak oni. Wystarczyło, że się zatrzymałem na chwilkę, a już podjeżdżali do mnie miejscowi i proponowali nocleg. Dzień już powoli się kończył, a ja miałem w zamiarze dojechania do miasteczka Al Raaqqa i przenocowania w hotelu, by do południa pojechać tym razem już busem do Palmiry. Czy się to uda, się zobaczy. Udało mi się też zrobić znowu ok. 100 km. Więc dzień, pomimo, że leniwy, wcale takim nie był :)) W hotelu gorąca woda i w miarę czysta łazienka. Problemem w podróżowaniu w pojedynkę są niestety zwiększone koszty. Ale co robić. I tak wychodzi o wiele taniej niż balowanie w Polsce :)

Palmira, 23 października

Ok. 9 wyjechałem z hotelu. Nie miałem się gdzie spieszyć. Autobusy, a w zasadzie busiki są co godzinę do Dayar az Zawr. Znalazłem dworzec z pomocą kilku miejscowych. Musiałem niestety wykupić dla mojego grata nie 1 miejsce a 3 :) Siedział zatem jak król w ostatnim rzędzie busika. I za niecałe 2 godziny byłem w mieście. Szybko zajechałem na dworzec dla wielkich autobusów, gdzie mnie dopadła chmara naganiaczy. Zdecydowałem się na pierwszego z brzegu i za 250 ichnich pieniążków jechałem wygodnie do Palmiry, a rowerek siedział, a w zasadzie leżał w luku bagażowym. Steward roznosił cukierki i wodę. Dobrze, że skorzystałem z autobusu. Jak wyglądałem przez okno, to nie było po drodze nic ciekawego, nie licząc upału i pustyni. Raz tylko zarejestrowałem pasące się kamele.

W sumie po 4 godzinach dotarłem dom Palmiry. Czysty hotelik z działającą lodówką, gdzie schowałem resztki syrkoli (zmrożona smakuje całkiem nieźle). Udałem się na zwiedzanie ruin. Myślałem, że nie jest w stanie mnie żaden kamyk zaskoczyć. Te jednak zrobiły na mnie nie mniejsze wrażenie, jak święty Szymek od siedzenia na słupie.

Pani Zenobia, królowa tych ziem jakiś czas temu, miała chyba spore kohones :) Budując na takim zadupiu olbrzymią twierdzę. Nie wiem, po co jej to było. No ale jak to moja koleżanka dziś stwierdziła cyt. "no dała radę zbudować, bo kobiety są twarde", dodam, że ona jest nauczycielem historii w moim rodzinnym mieście. Nic to, że podobno zamordowała swojego małżonka. No przecież była twarda :)

Ruiny są nawet w dobrej kondycji. A w nocy wyglądają jeszcze lepiej niż za dnia. Są odpowiednio oświetlone, co robi niepowtarzalną atmosferę. W dzień są to tylko kamyki, w nocy zaczyna się widowisko świateł. Nad Palmirą góruje wielka cytadela, także wspaniale oświetlona. Okazuje się, że jak się chce, to można i z kamyków zrobić widowisko :) Ruiny są dostępne za darmochę. Płaci się tylko 150 SYP za wejście na teren świątyni Baala, czy jakoś tak.

Zostaję tu na jeszcze jeden dzień. A potem ruszam do Damaszku i dalej znowu rowerkiem do Jordanii odwiedzając przy okazji Bosrę. Podobno też fajne kamyki. Ciekaw jestem, czy po tej historycznej wycieczce zmienię zdanie o zabytkach, czy nadal pozostanę ignorantem w tej materii :))

Palmira, 24 października

I zostałem jeszcze 1 dzień w Palmirze. Hotelik całkiem niezły w miarę za rozsądne pieniądze 800 SYP. Ok. 10 udałem się na zwiedzanie Palmiry. Miałem sporo czasu, więc nigdzie mi się nie spieszyło. Na początku udałem się w kierunku cytadeli, która wznosi się okazale nad całą doliną. Wlazłem na nią pieszo. Trochę było trudno, ale się udało. Widok z góry był całkiem miły. Jednak sama cytadela zrobiła na mnie mniej miłe wrażenie. Syryjczycy mają to do siebie, że jak biorą się za rekonstrukcje zabytków, to używają do tego celu całej masy betonu. W tym przypadku także nie zrezygnowali ze swoich upodobań. Wylali kilkadziesiąt ton betonu i zrobili z tego równą posadzkę na cytadeli. Same mury także są w znacznej części odbudowane. Nie wiem co jest lepsze, czy zrujnowane zabytki przez czas, czy odbudowa za pomocą nowoczesnych materiałów. Koszt wejścia na cytadelę to 70 SYP. Trochę także zniesmaczył mnie widok jakiegoś Syryjczyka, który w centralnym miejscu na murze cytadeli wypisywał coś swoimi szlaczkami i nie przejmował się tym, że ktoś to widzi. A strażnik siedział sobie w cieniu i sprzedawał kolę. Napisy na murach zabytków to jak się okazuje sprawa znana w całym świecie niestety. Po zejściu w cytadeli polazłem w okolice wież grobowych. Na początku nie wiedziałem co to są za budowle, ale wieczorkiem spotkałem polskich archeologów, którzy mi pewne aspekty wyjaśnili przy piwku i sziszy. W końcu wtedy, tak jak i dzisiaj, kto miał kasę, ten po śmierci chciał mieć duuuży grobowiec. No i stąd te wieże. Gość miał kasę, to kazał po śmierci wystawić spory pomnik. W naszym świecie jest zresztą chyba tak samo. Wystarczy niebawem przejść się po cmentarzach. Kto ma największe grobowce? Ci co mieli kasę. Tylko po co im po śmierci taka chałupa? Okazało się, że mamy wspólnego znajomego, niejakiego Kalafiora :)) Ów osobnik jak się okazuje znany jest w światku archeologów Bliskiego Wschodu i Afryki. Połaziłem po całej dolinie, znaczy tej jej części, którą miałem w zasięgu moich botów. A wieczorkiem udałem się po raz kolejny na nocne focenie Palmiry.

Miskin, 25 października

Pobudka ok. 6. O 7 wyjazd na dworzec a o 8,40 siedziałem już w wygodnym wielkim autobusie w drodze do Damaszku. Koszt to 250 SYP. Jazda zajęła ok. 3 godzin. I już ok. 11 bylem na dworcu pod Damaszkiem, skąd pojechałem przez centrum w kierunku granicy z Jordanią. Niestety spotkała mnie znowu awaria. Tym razem zerwała się śruba w lewym pedale. Czułem, że to się zdarzy, czekałem tylko momentu kiedy. Na szczęście zerwała się przy warsztatach. Śrubka ta, ma niestety gwint angielski a nie metryczny i nie miałem takiej w zapasie. Pedały wyglądały na pancerne i podobno są używane do downhilu. Ale jak się okazało, ja mam większa sile i pokonałem je. Muszę pomyśleć o takich pedałach, które można naprawić w 10 min i są na kilku łożyskach, a nie na jednym. Nie miałem na szczęście żadnego stresu związanego z awarią. Wiedziałem, że sprytni mechanicy naprawią ją w kilka chwil. Tak też i było. Nie wiem, co zrobili, ale za ok. godzinę miałem skręcony pedał. Nie chcieli też ani grosza. Ruszyłem w stronę granicy. Niestety musiałem ominąć Bosrę. Drogi w Syrii nie należą do dobrze oznakowanych i zamiast na Bosrę pojechałem na Jordan. Ale co tam, wszystkie kamyki są podobno takie same :)) Po drodze w zasadzie nie było nic ciekawego. Przejeżdżałem przez tereny stricte rolnicze. Uprawiano tam pomidory, jakieś warzywa, czasami oliwki. Jest to chyba najbardziej urodzajne teren Syrii. Ziemia też jakaś taka inna, bardziej brunatna. Przy drodze wystawione były skrzynki z pomidorami, bakłażanami i innymi dobrociami. Coś jak przy drodze z Warszawy do Radomia. Po drodze dostałem kilka owoców. Z herbatek musiałem rezygnować. Czasu miałem niewiele, a chciałem jeszcze troszeczkę przepedałować. I przepedałowałem jakieś 100km. Szukając hotelu skierowałem się do miasteczka Shaykh Miskin. Podobno tam miał być hotelik. Od policjantów dostałem namiar na doktora, który może mi pomoc. W drodze do Miskin przyplątał się do mnie jakiś oszołom na motorku, który coś tam marudził po angielsku. Niestety, zadawał zbyt dużo pytań czy np. mam laptopa, gdzie pracuję itp. Ponadto twierdził, że Syryjczycy to źli ludzie i żebym uważał. Wzmogło to moją czujność i pomimo, że zapraszam mnie do siebie stanowczo odmówiłem. Zaprowadził mnie do doktora, ale ten wskazał hotel za 1500 SYP, na co postukałem się w głowę i grzecznie, acz stanowczo podziękowałem mojemu "opiekunowi". Wolę sobie sam poradzić, niż być zdanym na jakiegoś oszołoma. No i poradziłem sobie. Przenocowałem u jakich gospodarza za niewielką opłatę. Dostałem posiłek, wyrko, a rano o 7 ruszyłem dalej.

Zarka, 26 października

Do granicy jordańskiej zostało 30 km. Przejście graniczne na autostradzie jest głównie okupowane przez tiry i autobusy z Ammanu do Damaszku. Odprawiłem się na części syryjskiej (wiza wyjazdowa 500 SYP). Na przejściu jordańskim wymieniłem pieniądze (1 FJ = 1,5 USD), kupiłem wizę i pojechałem dalej. Niestety, skończyła mi się syrkola, a jorkoli jeszcze nie zdążyłem zrobić, co okazało się bardzo brzemienne w skutkach. Przez pograniczników jordańskich byłem bardzo miło witany. W końcu rzadko się im zdarza widok takiego tira jak mój rower :) Opuściłem przejście i ruszyłem w stronę Ammanu, a dokładnie Madaby, gdzie miałem się spotkać ze znajomym z pracy - Zijadem. Kiedyś razem pracowaliśmy w firmie. Po roku, On wrócił do Jordanii. Do Madaby miałem w sumie 150km. Nie byłem w stanie tego pokonać w 1 dzień. Więc stwierdziłem, że przenocuję na przedmieściach Ammanu w mieścinie Zarka, skąd do Madaby zostało jakieś 60 km. Dojechałem, znalazłem hotel i poszedłem na browarka. Niestety, zamiast wypić jorkolę (której jeszcze nie wyprodukowałem) zadowoliłem się piwkiem. No i dostałem za swoje. Do tego nałożyło się jeszcze 100km w słońcu (35st) i w jeździe pod wiatr, no i dostałem jakiejś paskudnej wysokiej temperatury. Czułem się tak, jakbym miał przynajmniej 40 st gorączki. Już myślałem, że nie będę w stanie ruszyć się przez następny dzień. Organizm chyba był już dość osłabiony. Teren nie był łatwy, upał był, ale ze względu na wiatr, wcale go nie czułem, a do tego jedzenie w postaci 2 falafeli przez cały dzień. No i brak jorkoli. Oj czułem się strasznie. Na szczęście mam silny chyba organizm. Nad ranem zmoczyłem potem poduszkę i rano czułem się już znacznie lepiej. Poduszkę można było zapewne wykręcać. Ciekaw jestem, czy zmienili poszewkę dla następnego gościa :) Po wjeździe do Jordanii od razu widać różnicę. Nie ma tu wszechobecnych w Syrii portretów imć jaśnie panującego prezydenta i jego ojca. Podobno, następcą Asada miał być młodszy syn, ale zginął tragicznie na autostradzie mając w bagażniku sporo heroiny i wioząc panienki. No i następcą tatusia musiał zostać drugi synek. W Jordanii w zasadzie głównie w urzędach państwowych i wojsku są plakaty z podobiznami króla i jego ojca. A jak wskazują źródła historyczne, poprzedni król Jordanii był orędownikiem i w zasadzie twórcą demokracji w tym państwie.



Madaba, 26 października

Ok. 11 ruszyłem do Madaby. Teren był paskudny. Raz się wznosił, a raz opadał. Raz bylem na 700 m npm a za chwilę na prawie 1000. I tak przez jakieś 40 km. Na szczęście nie było wiatru w ryj, tylko był trochę z boku, a czasami i z tyłu. Co jakiś czas robiłem odpoczynek. W końcu po co się spieszyć. 60 km da się zrobić nawet na rowerku dziecinnym :) Jedynym mankamentem, jaki mnie irytował, to miliardy ciężarówek, huczących i dymiących. Normalnie nie da w takich warunkach jechać rowerem, na szczęście miałem słuchawki i zapuszczałem kawałki, Karola Płudowskiego, Daukszewicza, Wałów Jagiellońskich czy Grupy Bez Jacka. I po kilku godzinach dotarłem do Madaby, gdzie na stacji benzynowej u swoich kuzynów czekał Zijad. Wieczorem poszliśmy na spacer po Madabie. Zijad przedstawił mnie swojej rodzinie, poopowiadał o mieście, o zabytkach, o mozaikach. Pokazał, co mam jutro zobaczyć. Nie wiem, czy będę w stanie jutro się gdziekolwiek ruszyć, ale kto wie.

Madaba, 27 października

Jednak udało się i znalazłem nieco siły na zwiedzanie Madaby. Dużo tego nie ma. W zasadzie niewiele. Miasto nocą prezentuje się znacznie lepiej niż w dzień. Główną atrakcją są a w zasadzie jest mozaika w kościele prawosławnym przedstawiająca mapę ówczesnego świata chrześcijańskiego. A przynajmniej mi się tak wydaje. Wszędzie się rozpisują, jak ona nie jest wspaniała. A jak ją zobaczyłem, to nieco się uśmiechnąłem. Taka jakaś mikra jest już teraz. Podobno kiedyś była olbrzymia i składała się z chyba ok. 2 mln części. A teraz to takie 2 kawałki i do tego poprzecinane wstawkami z betonu. No ale jak się już jest to trzeba zobaczyć. Warto nawet dla samego kościoła i mozajek tam wywieszonych. One zrobiły na mnie większe wrażenie, niż reklamowa mozaika na podłodze. Później kolega mi opowiadał, że dopiero od niedawna jest wśród Jordańczyków świadomość historyczno-turystyczna. Kiedyś za jego dzieciństwa, to wydłubywali kawałki z takich mozaik i się niemi bawili. A dlaczego? Ano dlatego, że nikt im nie powiedział, że źle robią. Nie mieli nauczyciela, który ze świadomością podchodził do takich zabytków. Na szczęście teraz są już chronione i coraz większe pieniądze rząd wykłada na ich udostępnianie i rekonstrukcje.

Odwiedziłem jeszcze kilka miejsc z mozaikami. Całkiem spore kawałki się zachowały. Madaba od niedawna zaczyna żyć życiem miasteczka turystycznego. Wpompowano podobno ok. 17 mln JP w renowacje ulic i infrastruktury. Teraz, zanim się coś nowego wybuduje w centrum, komisja rządowa musi zbadać, czy nie ma tam jakiś mozaik czy innych zabytków. Coś jak przy naszych pożal się boże autostradach.

Wieczorkiem pojechaliśmy do źródeł Mojżesza. To jest miejsce opisywane w Biblii, gdzie Mojżesz uderzył laską w skałę i wypłynęła woda. Czy tak było, to już tylko on wie :)) Dla mnie to zwykle źródełko, choć o bardzo smacznej wodzie. Obok niego jest jeszcze kilkanaście innych źródeł, skąd dziadek mojego kolegi kilkadziesiąt lat temu sprowadził wodę do Madaby. Dzięki temu jak sądzę zyskał szacunek do dzisiejszego dnia. A rodzina Kolegi znana jest nie tylko w Madabie. Dowiedziałem się, że jak ktoś był majętny w Madabie, to budował dość wysokie domy. Znaczy wysokie w sensie wysokich pomieszczeń w tych domostwach. Coś jak w Polsce stare budownictwo. Wysokość to ponad 4 m.

Wieczorkiem zostaliśmy zaproszeni na imprezę do braci Ziada. Zeszła się rodzina, przyjaciele. Impreza odbywała się na dachu budynku. Grillowane mięso jagnięcie, kurczak, czosnek i cebula były bardzo smaczne. Do tego napitki w postaci araku lub innych alkoholi, dodawały jeszcze większego smaku.
Imprezowaliśmy do 12. Najważniejsze w Jordanii są więzy rodzinne. Jeżeli gość przyjeżdża do jednego członka rodziny, to tak, jakby przyjechał do całej rodziny i obowiązkiem wszystkich jest dbać o gościa w należyty sposób. Istnieje polskie przysłowie o gościnności, ale nasza gościnność, zwłaszcza teraz jest żadną w porównaniu do tutejszej.

Madaba, 28 października

O 8 wyjazd na północ od Ammanu, najpierw na panoramę jeziora Genezaret o później do zamków Ajlan i ruin miasta Jarash. Panorama na jezioro była całkiem fajna, choć powietrze niekoniecznie idealnie przejrzyste. W oddali można było dostrzec także Nazareth.

Zamek Ajlan położony jest w fantastycznym miejscu, na wysokiej górze w scenerii bardziej zielonej niż gdzie indziej. Widok z niego roztacza się bardzo przyjemny dla oka. Cały czas jest restaurowany i odbudowywane są kolejne jego fragmenty. Jordańczycy robią to nieco bardziej delikatnie niż Syryjczycy. Tu nie widać tak wlewanego wszędzie betonu. Ten zamek na mapie widnieje jako Qalat al-Rabad.

Później pojechaliśmy do ruin miasta Jerash. Po obejrzeniu sanktuarium św. Szymona Słupnika i Palmiry nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Jednak jest na co popatrzeć. Ruiny zostały zachowane w całkiem niezłej formie i świadczą o ogromie tego miejsca za czasów świetności miasta. Zachowany w dobrej kondycji amfiteatr czy kolumnada, świadczą o ogromie tego, co było setki lat temu. Największe wrażenie robi brama Hadriana, na samym początku ruin. Olbrzymia kamienna budowla robi nie mniejsze wrażenie. Spacer zajmuje ok. 1 do 1,5 godziny. Warto to obejrzeć.

Po powrocie do Madaby poszliśmy wieczorkiem na szisze do lokalnej "spelunki". Najciekawsze było to, że siedziało tam może ze 20 facetów, grało w karty (odmiana miejscowa remika), paliło szisze i oczywiście nie było alkoholu. Co nie znaczy, że Jordańczycy nie piją. Jednak w tym miejscu nie widać było ani grama agresji. Co ciekawe, karty były tak zajmujące, że nawet znaleźli się obserwatorzy tej gry. Był taki jeden Jordańczyk mocno kudłaty, który z otwartą gębą obserwował grę raz przy jednym stoliku, a raz przy drugim. Był bardzo zafascynowany rozdaniami. A gra generalnie wcale nie jest trudna.

Madaba, 29 października

Na początku Góra Nebo 10 km. od Madaby. Szczerze to nie jest ona warta zachodu. Choć widok z tarasu jest całkiem miły, to wszystko jest tam w remoncie, a w kibelku nie ma ani papieru ani węży z wodą. Jest natomiast sporo pamiątek po wizycie Jana Pawla II, obelisk upamiętniający ten moment.
Wg Biblii z Góry Nebo Mojżesz zobaczył Ziemię Obiecaną po 40letniej wędrówce po pustyni. Nigdy jednak do niej nie wszedł. Do tej pory nie jest wiadomo, gdzie jest pochowany.
Zakładając, że wcześniej, za czasów Mojżesza, te tereny były bardziej zielone, to po kilkudziesięciu latach włóczęgi po pustyni (choć można ją było przejść w kilka miesięcy), jak stanął na tej górze i zobaczył krajobraz, to mógł się zachwycić i dojść do wniosku, że to jest właśnie Kanaan.
Czasami zadaję sobie pytanie, po co gonił swoich ziomków przez 40 lat po pustyni. I wreszcie znalazłem odpowiedz. Patrząc na to, co dzieje się w naszym kraju. Ano gonił ich po to, aby wymarły 2 pokolenia, aby to następne pokolenie nie było skażone naleciałościami sprzed "podróży". To samo musi się stać w naszym kraju. Aby transformacja została w pełni zrealizowana, musi upłynąć nie 40, a przynajmniej 60 lat. Długość życia teraz się zmieniła. Moje pokolenia pamięta jeszcze poprzedni system, rodzice w nim żyli, dzieci, jeszcze będą lekko skażone, natomiast dopiero ich dzieci będą uwolnione od tego, co stało się w Polsce i w Europie kilkadziesiąt lat temu, a politycznie skończyło się przed 20 laty.

Najważniejszym punktem programu było oczywiście Morze Martwe, wcześniej jednak udaliśmy się do miejsca, gdzie Jan Chrzciciel dokonał chrztu Chrystusa. To jest dokładnie na granicy Jordańsko - Izraelskiej. Generalnie Jordan to teraz tama mała rzeczka, o brązowym zabarwieniu. Miejsce to nosi nazwę Baptizm Site. Stoi tam kościół, zresztą chyba nowy. Całość jest udostępniona dla turystów oczywiście. Są ścieżki, które prowadzą do rzeki. Na jaj brzegach, po obu stronach są pomosty, skąd można wejść do Jordanu. Tak po stronie jordańskiej, jak i izraelskiej cały czas dokonywane są chrzty całozanurzeniowe. Tak jak to ma miejsce w kościołach protestanckich.

Duża część wycieczek, to wycieczki rosyjskie. Nawet przewodnicy mówią płynnie po rosyjsku, a grupy zza naszej wschodniej, a w zasadzie północnej granicy można rozpoznać na kilometr :) Nawet będą tam budować jakiś kościół czy cały kompleks. Tak przynajmniej jest napisane na plakacie. Dla mnie, to miejsce bardziej przedstawia szopkę turystyczną, niż coś mistycznego. Ale to są tylko moje odczucia.

Dopełnieniem tego dnia była kąpiel w Morzu Martwym. Wreszcie mogłem poleżeć na wodzie i nie ruszając się zbytnio obserwować to bajoro i ludzi w nim się taplających. Morze Martwe to słone jezioro bezodpływowe położone w tektonicznym Rowie Jordanu, na pograniczu Izraela, Autonomii Palestyńskiej i Jordanii.
Generalnie to jest to najzwyklejszy nasycony roztwór solanki. Pomimo, że kilka rzek ma ujście w tym jeziorze, to nie ma z niego odpływu. Wysoka temperatura powoduje olbrzymie parowanie wody, a sól wymywana przez te rzeki z gruntów, przez które przepływa, zostaje w Morzu Martwym. Konsystencja tej brei jest taka, jakbyśmy do szklanki wody wsypali przynajmniej drugą szklankę soli. Smak jest obrzydliwy i trzeba bardzo chronić oczy, aby woda się nie dostała do nich.

Ostatnimi czasy badacze archeolodzy, obciążeni dodatkowym balastem szukali na dnie Morza Martwego szczątków mitycznej Sodomy i Gomory, ale jak dotąd nic nie znaleźli. Długo nie da się w tej brei wytrzymać i po kilkunastu minutach należy wyjść i dokładnie spłukać się słodką wodą. Zawsze miałem ochotę wykapać się właśnie w tym miejscu. Miałem ochotę położyć się na "wodzie" i bez ruchu leżeć. Frajda jest niesamowita. Koleżanka mi napisała, że tam może mnie zaatakować jedynie dmuchany rekin :)

Później pojechaliśmy na punkt widokowy, z którego roztaczał się wspaniały widok i na Morze Martwe i na Izrael i na to, co poniżej. Różnica wysokości to coś kolo 600 m, droga wzdłuż Morza wyglądała jak wstążka makaronu a samochody jak zabawki. Do tego niesamowite wąwozy i odcienie skal. Mógłbym tam siedzieć dość długo i wpatrywać się w dół. Brakowało mi tylko zieleni.

Amman, 30 października

Wycieczka do Ammanu.
Generalnie to Amman to bardzo nowoczesne miasto o sporej dysproporcji. Przejeżdżałem obok wielkich luksusowych willi, ale też obok malutkich domków. Największe wrażenie zrobiła na mnie wielkość ambasady amerykańskiej. Oni to mają rozmach. Olbrzymi gmach, a w zasadzie kilka gmachów. To jest większe kilka razy niż ambasada rosyjska w czasach świetności poprzedniego ustroju w Polsce. I do tego cała masa wojska z karabinami a na samochodach opancerzonych karabiny maszynowe dużego kalibru. Oczywiście zakaz fotografowania. Nawet część dwupasmowej drogi jest zamknięta, bo to przecież za blisko bramy i jakiś terrorysta mógłby zbliżyć się za bardzo. Ciekawe jest to, że tylko ta ambasada jest tak strzeżona. Amerykanie mają chyba jakaś manię prześladowczą. Boją się wszędzie i wszystkiego na całym świecie. A przecież to państwo niesie gołąbek pokoju światu i tak upragnioną demokrację. Teraz przypomniała mi się piosenka sp. Jacka Kaczmarskiego "W porcie w Amsterdamie" Czy jakoś podobnie.

Niestety w zwiedzaniu Ammanu przeszkodził nam deszcz, a w zasadzie ulewa. Po raz pierwszy na tym wyjeździe spotkałem się z opadami. Poszliśmy zatem do muzeum motoryzacji Króla Husajna. Był on zagorzałym fanem i uczestnikiem wyścigów samochodowych, a w swej kolekcji zgromadził sporo ciekawych egzemplarzy.

Potem udaliśmy się z wizytą do domu przyjaciela Ziada - Osamy. Tam przeczekaliśmy deszcz rozmawiając i jedząc smaczny obiad. Jak się przychodzi do kogoś w Jordanii, to nie mam możliwości, aby wyjść bez posiłku. Tu jest to normalne. Po raz pierwszy jadłem świnie. Jako, że i Syria i Jordania to kraje zdecydowanie muzułmańskie, to świń tu jest b. mało. A ostatnio podobno wybili ich znaczna część w związku z grypą.

Świnia była rewelacyjna.Wielokrotnie Osama powtarzał, że mam się czuć jak u siebie w domu. To jest tu taki zwyczaj, że jak jest się gościem u przyjaciela, u kogoś z rodziny, to automatycznie jest się gościem u jego przyjaciół i rodziny.

Niestety, deszcze przestał padać dopiero późnym wieczorem i z wycieczki dalszej nici. Nie żałuję zresztą, bo wielkie miasta mnie nie kręcą. W zasadzie wszystkie są takie same.

Petra. Wadi Ram, 31 października

Rano pobudka o 4. Do tego zmiana czasu, więc obudziłem się o 3, aby o 5 wyjechać na południe do Petry i Wadi Rum. Jechaliśmy drogą królewską. Piękna widokowo trasa. Albo się wznosi albo opada. Serpentyny i fantastyczne widoki. Nieco dłuższa i wolniejsza od autostrady pustynnej, ale warta przejechania. Aż żal, że samochodem a nie rowerem. Ale rowerem by się nią jechało dobrych kilka dni, a ja nie mam już czasu na wędrówki rowerowe. Za 4 dni wsiadam w samolot i wracam do zimnej Polski, gdzie znów zaleje mnie cała rzeka informacji, kto z kim i dlaczego. Chyba wyrzucę telewizor przez okno :))

Po 5 godzinach dojechaliśmy do Petry. W czasach antycznych, w okresie od III w. p.n.e. do I w. n.e., miasto przeżywało czasy swojej świetności, będąc stolicą królestwa Nabatejczyków. Sami Nabatejczycy zwali Petrę Rqm (Rakmu), co oznacza "wielobarwna". Bilet jednodniowy za chyba 21 JD. No i ruszyłem na zwiedzanie tego wyrzeźbionego w skalach miasta. Od razu dał się zauważyć wielki ruch turystyczny, w zasadzie wcale niekontrolowany. Ile wlezie tyle będzie.

Aby dojść do świątyni znanej z przygód Indiany Jonsa z pierwszej części (Chazne - zwana przez Beduinów ,Skarbcem Faraona" - wykuta w skale piętrowa budowla powstała ok. I-II w. n.e), schodzi się fantastycznym wąwozem w dół (wąwóz As-Sik). Niestety, jest to już tak uczęszczana ścieżka, że czasami ciężko przejść spokojnie. Konie, wielbłądy, dorożki i co tam jeszcze ma możliwość noszenia turystów, a nie ma silników spalinowych. Zapewne niebawem będą tam i pojazdy elektryczne. To tylko kwestia czasu.

Przy świątyni całe stado ludzi i sporo straganów z pamiątkami. Na szczęście sprzedający nie są tak nachalni. Nie chcesz kupić, to cie nie męczą i nie łażą za tobą. Świątynia budzi respekt i szacunek dla jej wykonawców. Włożyli masę pracy i serca w to, aby tak wyglądała. Żadne zdjęcia nie oddadzą tego, co widzi się w rzeczywistości. Martwi mnie tylko to, że za kilka lat, zostanie to miejsce zadeptane. Potem ruszyłem dalej, aby zobaczyć inne pozostałości poprzednich epok. Reszta nie jest już tak dobrze zachowana jak Chazne. Podobno spora część Petry została zniszczona przez kilka trzęsień ziemi w latach 110, 303, 363, 505 i 551.

Przy końcu doliny są oczywiście restauracje i stado osłów, na grzbietach których tambylcy proponują przejażdżkę do Klasztoru. Ja niestety z uwagi na brak czasu nie wdrapałem się do Klasztoru. Może kiedyś w przyszłości to nadrobię.

Spędziłem w dolinie i wąwozie ok. 4 godzin, co jest stanowczo za mało, aby poznać to miejsce, ale wystarczająco dużo, aby mieć pojecie, co to jest ta Petra. Można oczywiście wykupić bilet nawet na 3 dni i oddawać się przyjemnościom obcowania ze starożytnością, ale to już dla innych. W pewnym sensie te 4 godziny są dla mnie wystarczające.

Chciałem jeszcze zobaczyć choć niewielki kawałek tak osławionej Wadi Rum. Wszyscy znajomi mówili, że to trzeba zobaczyć, że to jest kwintesencja Jordanii. Pomimo, ze w planach nie miałem ani Petry ani Wadi Rum, jak już byłem w Jordanii i mogłem korzystać z samochodu, to czemu nie zobaczyć. Do Wadi Rum wjechaliśmy ok. 14,30. Było jeszcze na tyle czasu, aby choć cokolwiek zobaczyć. Zdaję sobie sprawę, żeby poczuć klimat tego miejsca, to trzeba tam posiedzieć przynajmniej 2 dni. Ja tyle nie miałem. Może też innym razem. Bilety do Jordanii nie są takie drogie, więc można spokojnie na tydzień udać się w rejon Petry czy Wadi Rum.

Zdezelowanym dżipem, a w zasadzie Toyotą pojechałem z Beduinem na pustynię. W zasadzie to na chyba sam jej początek. Przez 4 godziny co można zobaczyć. Ale dla mnie na tyle dużo, że mam ochotę poświęcić kiedyś temu miejscu nieco więcej czasu. Choć zdaję sobie też sprawę, że jeszcze nie udało mi się wrócić po raz kolejny w miejsce, w którym kiedyś już bylem.

Samo miejsce jest świetne. Tylko te olbrzymie rzesze turystów, a wśród nich umalowane paniusie z Rosji. Brakuje im tylko szpileczek na nogach. Ech. Generalnie to już nie pustynia, to kombinat do robienia wielkiej kasy przez miejscowych Beduinów. Tam jest nawet sieć komórkowa i internet. Siedzisz sobie na skale i możesz odbierać maila. Cała pustynia jest pocięta szlakami samochodowymi. No ale taka jest cena popularności. Gdyby nie niejaki Lawrence z Arabii, kto wie, czy dziś byłby tam taki kombinat. Pewnie tak.

Auta zjeżdżają do bazy dopiero po zachodzie słońca, który faktycznie wygląda imponująco, a pustynia zmienia kolory w zależności od wysokości słońca. Ja siedziałem sobie na skale do momentu, aż słoneczko zaszło całkowicie i pan Beduin musiał wracać na światłach do bazy. A co tam. W końcu nie codziennie jest się w takim uroczym miejscu. A dodatkowo ucichł zgiełk i prawie wszyscy zaraz po zachodzie słoneczka wracali do bazy. Więc miałem przez krótką chwilkę kawałek pustyni dla siebie.

Madaba, 1 listopada

A dziś mam lenia i nie chce mi się nic robić. No oprócz tego, że muszę spakować całość, bo jutro wracam do Damaszku. O ile uda się kupić bilet na autobus z Ammanu.

Generalnie Jordania jest o wiele droższa niż Syria. Ludzie są jednakowo mili i gościnni. Poza tym, Jordania to państwo o zgoła innym systemie. Syria to dyktatura, Jordania to monarchia demokratyczna o dobrym spojrzeniu w stronę najuboższej klasy społecznej. Gdzie obecny król Abdullah dba o tych najuboższych właśnie. Mankamentem jest to, że jak się dowiedziałem nie ma obowiązku kształcenia dzieci. A w każdym, no może prawie każdym, jordańskim domu jest działająca broń palna. Przekonałem się o tym wracając z Wadi Rum do Madaby. Trafiliśmy na korek na autostradzie. Okazało się, że Beduini mają wesele, a na wiwat strzelali nawet z karabinów maszynowych. Ot taka miejscowa tradycja :))

Sporo też dowiedziałem się o kulturze, więzach rodzinnych i tradycjach Jordańczyków. O ich polityce i spojrzeniu na świat ten ich bliski, i ten daleki. Nie wszyscy Jordańczycy to terroryści i zagorzali przeciwnicy USA czy Izraela. W końcu świat kreują nie zwykli obywatele, a ich przywódcy.

Jako, że dziś 1 listopada - Święto Zmarłych, naszła mnie taka refleksja. Bardzo lubię oglądać cmentarze tam, gdzie akurat przebywam. Cmentarz sporo mówi o tradycji danej kultury.

Patrząc na cmentarze islamskie, nie doszukałem się grobów, które wyglądają jak wielkie mauzolea. Wręcz przeciwnie, są to skromne pochówki. Nie jestem religioznawcą, ale staram się obserwować wszystko, co mnie otacza podczas moich podróży. W Islamie, podobnie w pewnym sensie jak i religiach chrześcijańskich, po śmierci następuje zmartwychwstanie, po śmierci człowiek, a w zasadzie jego duch, przechodzi do lepszego świata, pod opiekę Boga.

Zastanawiam się zatem, skąd w naszym społeczeństwie, z gruntu katolickim, istnieje chęć "zaistnienia" właśnie podczas tego święta? Po co wydaje się grube pieniądze, aby przystroić groby bliskich? Przecież im jest już od dawna lepiej niż nam, tu na świecie doczesnym. Powinniśmy się cieszyć, może wzorem Romów, że Ten Ktoś odszedł do lepszego życia. Że gdzieś Tam ma szczęście i spokój. Wydaje mi się, że ta nasza swoista "rewia mody" na cmentarzach bardziej pokazuje w pewnym sensie naszą próżność, a nie dbałość o zmarłych. Nie lubię tego święta, nie lubię w tym czasie cmentarzy. Zmarłych należy wspominać stale, wtedy będą żyli nadal. I to od naszej pamięci o Nich zależy, czy będą żyli tu, wśród nas, czy odejdą w zapomnienie świata doczesnego.

Ot, to taka moja refleksja.

Damaszek, dni ostatnie

W końcu dotarłem późnym wieczorem do zalanego deszczem Damaszku. Na granicy syryjsko - jordańskiej nie wiedzieć czemu staliśmy ponad 1,5 godziny, pomimo że w autobusie było 7 osób. Wiza wyjazdowa z Jordanii 5 JD. Może ktoś nie miał wizy. Nie wiem. Droga wlokła się niesamowicie. Przejechałem ja już rowerkiem w stronę Jordanii, więc pewne szczegóły zapamiętałem.

W końcu dojechaliśmy. Autobus dalej popędził do Bejrutu, wysadzając mnie nie na tym dworcu, na który przyjeżdżają busy z Ammanu. No i heca. Basil, który na mnie miał czekać i u którego miałem wynająć pokój w Damaszku jakby był, a go nie było. Nie znałem gościa, dostałem tel. od poznanych wcześniej miłego rodzeństwa z miasta pana Rydzyka, a w zasadzie to Kopernika. Jak się okazało, Basil czekał 2 godziny i się nie doczekał ale na innym dworcu. Ale to żaden problem w Syrii. Telefon do niego i już miejscowy dowiedział się, gdzie ma mnie w tym deszczu zawieść. No i zawiózł.

Domek okazał się całkiem przyzwoity. Pokój wielki, 2 łóżka i stargowałem z 1000 na 800 SYP za noc. A miałem całość dla siebie. Było jeszcze na tyle wcześnie, choć już ciemno, że poszedłem kupić coś do picia. Oczywiście nie wziąłem adresu, a na samym początku bytności na starym mieście każdego arabskiego miasta, można się zgubić. Pomimo, że w zasadzie układ jest dość prosty, ale o tym przekonałem się dnia następnego. Kopiłem co potrzeba i zacząłem szukać drogi powrotnej. No i nie znalazłem. Ale nic to w Syrii. Od czego są przyjaźni ludzie i telefony. Telefon do Basila i już jakiś miejscowy zaprowadził mnie na miejsce. Drugiego dnia poszło mi już łatwiej, bo miałem adres po arabsku napisany. Ale każdy następny raz był już bardzo prosty. W zasadzie później zgubić się nie było możliwe. Zawsze doszło się do punktu wyjścia. Trzeba tylko zapamiętać kilka szczegółów. Ja zapamiętałem śmietnik i zepsutego Volkswagena Golfa, takiego jak mój stary Sztrucel. Przez 2 następne dni włóczyłem się po Damaszku. W zasadzie bez celu. Znaczy cel był, połazić i zobaczyć co się da po drodze. Przewodnik Pascala można sobie w d... włożyć. Napisali tam może 1,5 strony o Damaszku. Kpina jakaś. Nie polecam tego badziewia nikomu.

Lepszym przewodnikiem okazał się mój własny nos i nogi. Kręciłem się po mieście, poznawałem zakamarki, czasami trafiałem na jakiś zabytek zabytkowy :)) W Damaszku wszystko podobno jest zabytkiem. Podobno jest to jedno z najstarszych ciągle zamieszkanych miast na świecie. Z zewnątrz niestety wygląda, tak jakby miało się za chwilkę rozpaść. Połatane mury, poszerzone do granic możliwości piętra poprzez dobudowywanie do pięter wypustek, coś jak zabudowany balkon. Te "balkony" podparte są na różnego rodzaju belkach i beleczkach. Starych i połamanych. Tam chyba nie obowiązuje żadne prawo budowlane. Jak jest dziura w ulicy, to albo jest, albo zalepiają ja betonem. Uliczki są na tyle szerokie, oczywiście nie wszystkie, żeby mogły nimi jeździć auta. Co prawda, nie są to krążowniki jakie widać na amerykańskich filmach, a zwykle małe w zasadzie głównie koreańskie ciężaróweczki. A dlaczego małe? Ano dlatego, że przecież i Koreańczycy i Chińczycy do rosłych nie należą. I akurat dobrze się ta "żółta" motoryzacja wpisała w krajobraz Syrii. Trzeba dodać, że jeżdżą bardzo dobrze. Oczywiście są autka poobijane, ale to normalne w takich warunkach. Nie widziałem natomiast żadnego poważniejszego wypadku, ani wrzeszczących na siebie kierowców. U nas wystarczy się nie tak popatrzeć na drugiego szofera i już obrywa się wiązankę słowną. A tam jakoś tego nie zauważyłem, no ale może źle patrzyłem.

Co do zabytków Starego Damaszku, to a i owszem kilka napatoczyło mi się na oczy i nogi. Ale żebym był nimi zachwycony, to nie powiem. Wrażenie na mnie wywarł meczet Umijadów (chyba tak się to pisze), zwłaszcza to co widziałem w środku. Ale żebym był zachwycony, to nie powiem. Chyba jednak w dalszym ciągu pozostanę ignorantem w kwestii historii, zwłaszcza tej starszej.

Zabrałem ze sobą do poczytania książkę o Jezusie i początkach Chrześcijaństwa. I całkiem było miło, jak wyczytałem w niej, że spora część rozegrała się właśnie w miejscu, gdzie akurat przebywałem.

Maszerowałem też przez dzielnicę chrześcijańską. Niestety, nie tak jak meczety, kościoły były z zasady pozamykane. Kilka razy udało mi się natknąć na kogoś, kto dysponował kluczem i zaglądałem wtedy do środka. Kościoły są różnych obrządków - grecko - ortodoksyjne, katolickie, ormiańskie, protestanckie i pewnie też i inne. I jakoś nie przeszkadzają sobie wzajemnie. A obok nich, meczety. Niby Syria to państwo muzułmańskie, ale wcale tak chyba nie jest.
Jak zwiedzałem kościoły, to przypomniała mi się paskudna sprawa w moim rodzinnym mieście sprzed kilkunastu już chyba laty. Jak to katolicy rzymscy modlili się o to, aby kościół Karmelitów Bosych nie został przekazany kościołowi grekokatolickiemu. Nie dość, że modlili się do tego samego Boga, to jeszcze mieli tego samego zwierzchnika - Papieża. Poszedłem tam z ciekawości zobaczyć tę całą farsę. I jak to zobaczyłem, to miałem dość. Modlić się o to, żeby inni modlić się nie mogli. Żenada! Wstydziłem się za to, co działo się w moim mieście.

A w Syrii jakoś tego nie zauważyłem. Wszyscy jakoś ze sobą egzystują. W Jordanii zresztą też. Przynajmniej tam gdzie byłem i co obserwowałem. W Etiopii, jak byłem w styczniu, też wiele kościołów istniało obok siebie i nie przeszkadzało sobie wzajemnie.

Oczywiście, zwiedzałem też chyba największy suk (targ) w tej części świata. Łaziłem po zakamarkach i natykałem się a to na łaźnię, na meczety, na schowane wystawy. Oczywiście można tam kopić prawie wszystko. Najwięcej jest szmatek dla kobiet. I zdziwiłby się ktoś, kto myśli, że muzułmanki mają tylko czarne "habity" i chusty lub jak mawia kolega z Madaby - szaliki :) Ta ciuchy trącą takim erotyzmem, że w tzw. wyzwolonym świecie o takie niekiedy niełatwo. Natknąłem się nawet na ciuchy rodem z seksszopu.

I nie to, że tylko kobitki ubrane po europejsku kupują w takich sklepach. Najwięcej tam się kłębiło czarnych habitów. Nawet takie tylko z oczami na wierzchu kupowały te seksowne ciuchy. Te kobitki muszą być niezłe, jak już zawieszą ten swój czarny strój na wieszaku w domu.

Niewiele mniej naładowanej erotyzmem bielizny jest zachodnich produktów wyrabianych rzecz jasna w Chinach. Wszelkiej maści spodnie i kurtki dżinsowe. Z różnymi świecącymi napisami na nogawkach i na tyłku. Widziałem też czarne habity z wyszytymi napisami "I love You" itp.

Trzecią kategoria są oczywiście buty. Głównie męskie, wszelkiej maści. Najmodniejsze to chyba takie w szpic. Wyglądają koszmarnie, ale sporo facetów je nosi. Sam mam takie, ale założyłem je może 2 razy. Ohyda.

Następną kategorią są oczywiście przyprawy ze wszystkiego co się może jako przyprawa nadać.

Na targu owocowym, oczywiście owoce i warzywa. Mieści się on nie w głównej części targowiska. Trzeba przejść przez główną ulicę. Pokręciłem się tam także. Ten suk miesza się z targiem różnego rodzaju badziewia technicznego. Wreszcie nabyłem to, co już dawno chciałem kupić, czyli zmywak tyłka. Chciałem kupić i kupiłem, teraz jeszcze tylko montaż w domku i papier toaletowy będzie zbędny :))

Zapomniałem dodać, że jedna z większych kategorii bazarowych, to oczywiście wszelkiego rodzaju świecidełka ze złota czy ewentualnie srebra. W końcu pod tymi czarnymi habitami i szalikami na głowie, są piękne kobiety, które lubią, jak większość błyskotki.

Błyskotek nie kupowałem, jakoś nie lubię złota, ale inne sprawunki poczyniłem oczywiście.

Pisałem wcześniej, że bardzo spodobał mi się sposób dbania o swój zarost w krajach arabskich. Tak mi się to spodobało, że i teraz skorzystałem z fryzjera-golibrody. Ogoliłem się na 0 i na czubku głowy i na twarzy. Pan fryzjer żartobliwie spytał się, czy brwi też ma ogolić :)) Przed wyjazdem wyczyściłem sobie buty, znaczy nie ja tylko czyściciel uliczny. Tak mi wyglancował moje stare adidaski, że są jak nowe. Znalazłem też łaźnię, z której oczywiście skorzystałem. Tym razem była to łaźnia nie tylko dla turystów. W rzeczy samej, korzystali z niej głownie miejscowi. Sympatyczniejsza od tej w Aleppo i o połowę tańsza.

W zasadzie byłem jak nowy i gotowy do powrotu z małym tylko wyjątkiem. Nie zdążyłem kupić żadnej koszuli. Znaczy nie znalazłem czegoś, co nie jest babską szmatką. No i wsiadłem do samolotu w koszuli sprzed 2 tygodni :))) Na szczęście jest to koszula z czystej wełny i nie śmierdzi tak, jak bawełna. Można w niej spać i jeździć i chodzić i w zasadzie da się wytrzymać. Nawet sąsiedzi się nie krzywią :)) Polecam, wełna z baranów maranosów jest absolutnie rewelacyjna.

Na lotnisku w Damaszku jest totalna abstrakcja. W myśl zasady hiszpańskiej zasady: fiesta, sjesta i maniana. Jakoś nigdzie się tam nikomu nie spieszy, rzecz jasna o urzędników chodzi. Informacji, że nie wszyscy muszą płacić 1500 SYP taksy wyjazdowej nigdzie nie ma. Zresztą w ambasadzie syryjskiej w Polsce, też niczego nie mówią. Mam wrażenie, że tam pracują osoby z niepełną świadomością. Odprawa paszportowa ciągnęła się w nieskończoność. Za to bagaż pojechał szybko, tylko jak zwykle z rowerem był problem. Najpierw koleżka przeczytał na bilecie, że rower może lecieć ale 26 września. Więc mu wytłumaczyłem, że to data zakupu biletu. Nie dał za wygraną i dzwonił do koompla ważniejszego. Ten ważniejszy przyznał, że ja mam rację. Ale to oczywiście nie koniec. Mówię gościowi, że rower się nie zmieści na normalnej bagażowej taśmie, a on że się zmieści. No i się nie zmieścił i musiał przyjść następny kolega i zabrać rower ręczną maszynką do przenoszenia większych gabarytów, czyli jeszcze następnym kolegą. No ale z rowerem to mam zawsze przeboje, więc już się niczemu nie dziwię. Mam nadzieję, że go odbiorę i całą resztę bagażu w niezmienionej formie. Teraz siedzę na lotnisku w Istambule i oczekuję na lot do zimnej Warszawy. Mam zamiar dziś zjeść schabowego z kapustą i ziemniakami i zapić to wszystko zimną polską wódką.

Czas niestety wracać do rzeczywistości.
Od kilku dni męczą mnie telefonami z roboty, niestety. Brrrrrrrrrrrrrrrrrrrr