Rowerem po słońce 10 lat później

Wyspy Kanaryjskie - Fuerteventura

Dzień 1

Nie wytrzymałem w Warszawie. Po tych ulewach, powodziach, samolotach i wyborach, podjąłem decyzje w 10 min, że trzeba ruszyć gdzieś, gdzie świeci słonko i nie pada deszcz. Gdzie można poleniuchować i popedałować. Decyzja padła na Kanary, a konkretnie na jedna z wysp - Fuerteventura. Bilet kupiłem z Berlina za 1100 zł z rowerem rzecz jasna. Wczoraj zapakowałem się do pociągu relacji Warszawa - Amsterdam i o 2 w nocy bylem w Berlinie. Nockę spędziłem w mojej serdecznej koleżanki, znanej niektórym z moich znajomych pod pseudonimem Żelazna. Sam zresztą Jej ten przydomek nadałem. Dzięki Magda.
Rano w deszczu i zimnie dojechałem z Berlina Wschodniego na Tegel. Czary mary i za 5 godzin jestem już na Fuerteventurze. Ciepło, słonecznie, bez deszczu tylko wiatr w mordę wieje. Ale nie można mieć wszystkiego na raz. Bagaż dojechał w całości, nawet udało mi się przewieźć butelkę z gazem do kuchenki. Po 2 godzinach od wylądowania ruszyłem w trasę. Do stolicy wyspy, Puerto de Rosario dotarłem po 30 min. W centrum handlowym nabyłem modem komórkowy i kartę sim, żeby moc mieć kontakt że światem. Modem + karta 39 Euro w tym 100MB. Całkiem nieźle. Modem sprzedam po powrocie i jeszcze na tym zarobię :)) Posiliłem się i wypiłem browarka no i ruszyłem w poszukiwaniu miejsca do spanie. Ruszyłem na północ w stronę Coralevo. Nocleg znalazłem przy brzegu Atlantyku w rozwalającym się domku rybaków. Lekko posprzątałem i zatkałem okno i ... no właśnie i pora iść spać :))

Dzień 2

Obudziłem się dość wcześnie, ok. 6 ichniego czasu, czyli o 5 naszego. Co prawda trudno to nazwać obudzeniem, bo w zasadzie to spalam z przerwami. Często budziłem się w nocy nasłuchując. Zawsze tak jest w nowym miejscu i jak śpię sam. Czujność ponad wszystko. Ciekawe czy jakbym się urodził Indianinem, albo kowbojem, to czy moja czujność senna byłaby do przyjęcia? Ale do rzeczy.
Okazało się , że gaz który przemyciłem, nie nadaje się do niczego. Jakiś "lewy" jest i palic się nie chce. Wiec nie było ani herbatki ani kawki. A szkoda, bo rano lubię wypić coś ciepłego. No ale nic to, przeca to cywilizowane miejsce i zapewne butle zakupie w niedalekiej miejscowości Corralejo. Ale moje nadzieje były płonne. Zjeździłem cale to turystyczne miasteczko, cos jak nasza Łeba (brr, aż mi się niedobrze robi na sama myśl). Od sklepu do sklepu. Te miglance z Hiszpanii są walnięci. Sprzedają lampki na gaz nakręcany, ale nigdzie nie można takich butli kupić. Wszędzie są za to butle nabijane. Mam teraz zadanie domowe do odrobienia. Musze zrobić przejściówkę, aby do kuchenki na butle nakręcane można było dołączać butle nabijane i wciskane. No ale myślę, że przy pomocy znajomego gazowego wirtuoza ślusarstwa mi się to uda. Jadąc z miejsca snu do Corralejo, wjechałem w Parque Natural de Corralejo. Dziwne to miejsce. Granica parku jest jakby sztywna linia usypana z piasku. Zanim wjechałem do parku, droga wiodła przez tereny wulkaniczne, przez pustynie kamienna, gdzie pumeksy, bazalty, gabry i inne skały, które wydostały się na powierzchnie ziemi podczas erupcji wulkanów. Dokładnie na granicy parku pojawił się piasek, zloty piasek. Taki sam jak na Saharze. Dziwne to było. Ale jak tak pomyśleć chwilkę, to w zasadzie nic w tym dziwnego. W końcu Sahara jest jakieś 120 km do Fuerteventury, a wiatry są tak silne, że zapewne przywiały tu znaczna cześć Sahary. Skoro piasek saharyjski czasami dociera nad północną Europe, to dlaczego nie może dotrzeć znacznie bliżej? Zwiedziwszy Corralejo, pojechałem dalej północnym brzegiem wyspy. Droga szutrowa ze spora przewaga żwirku i wyjeżdżona. Ale da się nią przejechać rowerkiem. Nie jest to łatwe, ale możliwe. Po drodze można znaleźć piękne i bezludne plaże z piaskiem czarno-białym, złotym, podłożem kamiennym. W zasadzie nieuczęszczane, no może czasami, przez wszelkiej maści serferów. Miejsca są tak urokliwe, że zgodnie z tym co kiedyś mówiła żona niedoszłego premiera z Krakowa, pomijając aspekt medyczny jej wypowiedzi, to w takiej scenerii można spokojnie starać się o potomka ;) Jadąc dalej ta droga, na północno-zachodnim cyplu wyspy odwiedzam stara latarnie morska, w której jest kafejka i muzeum rybactwa. Zwolennikiem muzeów nigdy nie bylem, ale kawusię i piwko zażywam bardzo chętnie Kawa smakuje świetnie, zwłaszcza jak w tle słychać szum fal, a nieco dalej widać kolorowe skrzydła latawców. Oddalam się w stronę miasteczka Cotillo, by tam pożywić się spagetti i poszukać noclegu. Nocleg znalazłem przy domku nad plażą. Gdzie klifowe wybrzeże poszczępione jest wspaniałymi dzikimi plażami ze złotym drobnym piaskiem. Raj dla serferów wszelkiej maści. I nie tylko dla nich ... miałem zamiar obejrzeć zachód słońca, ale wiatr znad Sahary znów mi to uniemożliwił, przykrywając piaskiem zachodzące słońce. Kilku amatorów zachodu słońca tez się lekko zawiodło. Oni poszli do hotelu, a ja zostałem wsłuchując się w szum morza i rozbijające się fale o plaże i klify. Zapomniałem o rzeczy dość ważnej. W drodze do Corralejo natrafiłem na sklepik z alkoholem. No i oczywiście nabyłem flaszeczkę gorzałki i coca-cole, półprodukty do kana-feurta-koli, czyli znana Wam odmiana, ze względów geograficznych Norkola, Syrkola czy Madakola

Dzień 3

Hm,
Dziś było do kitu.
Słońce smażyło jak cholera - 45 st. i wiatr w porywach chyba do 100 km/h. Nawet mieszkańcy Fuerty mówią, że to nie jest normalne. Ale niestety ma tak być jeszcze przez 2 dni. Gorący wiatr z Sahary. Żar i piasek. W takim słońcu nie da się za dużo pedałować. Trzeba czekać albo przemieszczać się małymi skokami i mieć spory zapas wody. Pomimo tego, że odległości nie są tu duże, kilkanaście kilometrów i już się jest w następnej miejscowości, to przy takich warunkach jest to wyczyn nie lada. Dziś przejechałem może 20 km. Większość dnia spędziłem w domku z dredziarzami. Zajmują się produkcja bębnów dla świrów od ziela (wg Palikota: "palić, sadzić, zalegalizować") Bębny wyrabiają z pni palm i obciągają je koźlą skóra. Chałupa zapuszczona, kiedyś chyba była to niezła imprezowania, ale pozostał po niej tylko nieczynny automat do browaru Zostałem poczęstowany puszką chłodnego piwka i położyłem się w garażu w oczekiwaniu na zmianę pogody. Nie za bardzo się zmieniła, no może zelżał nieco wiatr i temperatura spadła do 40 st.
Dojechałem do miejscowości Tedaja albo jakoś tak i tu zamierzam się przekimać u jednego ze znajomych właściciela knajpy. Zakupiłem co prawda 10 litrów wody na prysznic i picie, ale wole skorzystać z takiego prysznica z kurkami i nieograniczona ilością wody :)) sporo dziś się że mnie wylało i musze uzupełnić braki i nieco ochłodzić organizm. Jutro jaki wszyscy powiadają, pogoda nie zapowiada się lepiej niestety. Dla mnie nie jest ona dobra, ale dla tych od leżenia i smażenia się na plaży i dla tych od latania na latawcach, jest świetna. Zwłaszcza jak się ma hotel pod nosem :)) Przyuważyłem tez na dzikich i mało dostępnych plażach kilku nagusów. I wcale nie były to starsze panie po 80tce, a całkiem młode. Co prawda, nie za bardzo dało się cokolwiek zobaczyć, ale po ruchach wnioskuje, że nie miały więcej niż 35 wiosenek.
W Tidnaya znalazłem się w knajpie prowadzonej przez Anglików. Pytając się ich o nocleg, bo miałem ochotę odpocząć i się wykapać, po meczących 15 km, zaproponowali mi po konsultacji nocleg u ich przyjaciela, także z Anglii. Przyjechał po mnie że swoja przyjaciółka, która lata świetności miała za Beatlesów. Okazało się , że pochodzi z ich miasta. No cóż, życie ciekawe jest. Facet w Londynie prowadził sklep rowerowy. Wypiliśmy browarek i jazda na 2gi koniec wsi do jego hacjendy. Dostałem domek o użytku. Na zewnątrz piździło jak w kieleckim i nieco obawiałem się o następne dni. Ale po wykapaniu się , zasnąłem. snem w miarę sprawiedliwego. Czasami budziłem się i nasłuchiwałem czy wiatr ustal czy nie. No i nie ustawał. Wiała franca całą noc i rano też.

Dzień 4

Obudziłem się jak zwykle bladym świtem, zjadłem ryz z wołowiną, bo wreszcie miałem dostęp do gorącej wody. I w trasę. Słoneczko nie odpuszczało, zaczęło grzać od 25 st. z samego rana. Wiatr jakby nieco zelżał. Miałem dojechać do miasteczka, a raczej wioski o swojskiej nazwie Ajuy (Ahuj ;). O ile pamiętam, to w hiszpańskim j czyta się "j" jak "h". Droga nie była bynajmniej łatwa. No może nie było tego francowatego wichru, ale za to słoneczko dopieprzało ile się da. Na tym pustkowiu wulkanicznym, temperatura jeszcze bardziej potęgowała odczucia. A przede mną podjazd w zasadzie 500 m w pionie w tym skwarze. Miejscami było i 20% podjazdu a przy tym 43 st. C. Lalo się ze mnie strumieniami. Dobrze, że miałem na tyle wody, aby nie wyzionąć ducha. Ale nic to, w końcu się udało i wtoczyłem się na mirrador (punkt widokowy) na 600 m n.p.m. A tam powitało mnie dwoje wielkich bohaterów. Tak wielkich że ledwie sięgałem im do przepasek biodrowych, żeby nie powiedzieć do dupy. Potem, zjazd do Betancurii. To dawna i pierwsza stolica wyspy po podbiciu Fuerteventury przez Hiszpanów. Stary kościół z XV wieku robi wrażenie. Nazwę swoją wzięła od niejakiego Jean de Bethencourt - Francuz w 1405 odkrył wyspę. Krzysztof Kolumb miał na niej ostatni postój w 1492. Posiliłem się w miejscowej knajpce, niekoniecznie dla turystów i jazda dalej. Na mapie zobaczyłem ścieżkę prowadząca do Ajuy. Na pierwszy rzut oka, wydawać by się mogła do pokonania rowerkiem. Ale jak się okazało później, nie była to dróżka, tylko szlak pieszy ze wszystkimi konsekwencjami. A ja zamiast jechać normalnie droga, pojechałem ścieżką. Sporą część drogi pokonałem rowerkiem, ale były odcinki, gdzie należało rower prowadzić. Generalnie ścieżką szła ścianami wąwozu, jaki strumyk wyrzeźbił przez tysiąclecia. Na końcu tego wąwozu została wybudowana tama, do zatrzymywania wody. Wody, której w zasadzie tam już nie było. Za to było pełno piachu. Czyli można powiedzieć, że tama zatrzymywała piach. Wreszcie udało mi się wydostać z wąwozu. A nie było to proste, bo ostatni odcinek schodził prawie pionowo w dół i trzeba było rower i bagaż znosić na raty. W sumie 4 raty. Ale co tam, widoki były tego warte.
Wreszcie dojechałem do Ajuy. Pierwsza knajpa i od razu zamówiłem 2 duże browary. Niestety, kanfuercola w skrócie fertakola się już skończyła i raczyłem się tym co popadnie. Odsapnąwszy, udałem się na śliczną małą plażę z czarnego piasku. Kąpiel dobrze mi zrobiła. Na plaży kilka osób, matka z dzieckiem, 2 parki no i oczywiście rybacy. Znaczy oni na plaży w lodkach siedzieli. Nie wiem po co, ale siedzieli. Po kąpieli wprowadziłem rower na klif i za nieczynnym kibelkiem, osłonięty od wiatru mogłem podziwiać zachód słońca i przygotowywać się do następnej nocy pod niebem Kanarów. Zachód słońca nie był bynajmniej spektakularny. Ale nie tylko ja na niego polowałem. Polowały tez 2 turystki chyba z Niemiec. W końcu zrozumiały, że nic z tego i że nie będzie krwistego słoneczka wpadającego do oceanu. I poszły sobie, a ja zostałem sam i mogłem delektować się kąpielą w słodkiej wodzie (prysznic ;). Odkryłem, jak na wyspach należy się myć. Mianowice, wcześniej w sklepie za ok. 1 euro trzeba nabyć 5 a czasami 6 litrowa butlę z woda pitna. Przelewa się te wodę do bukłaka np. Ortlieba, wiesza na czym się da i już ma się gotowy prysznic. Zmycie z siebie potu, soli i zmęczenia jest nieocenione :)) I już można iść lulu.

Dzień 5

Pobudka jak zwykle bladym świtem. Wschód słońca jest po drugiej stronie wyspy, więc nie ma na co czekać, tylko ruszać dupsko i w drogę. Czekaja mnie jeszcze inne atrakcje. Chciałem się udać na jedną z podobno piękniejszych plaż zachodniej części Fuerteventury (Playa Solapa i Playa Garcy) oraz obejrzeć zatopioną a wystającą nieco nad wodę amerykańską łódź. Wcześniej zahaczając o miejscowość Pajera ze ślicznym kościołkiem gdzie aby go zobaczyć w świetle lamp, należy wrzucić 1 euro. Dobry sposób na zarobienie na prąd. W mieście tym jest niesamowity porządek i kolorowo. Wszędzie kwiaty w różnych kolorach, jakieś rzeźby przedstawiające pasterza dojącego kozę.
A co do kościołków, to po drodze z Betancurii do Ajuy nie pamiętam nazwy, jest także stary kościół, w którym za 20 Eurocentów można zapalić ... elektroniczną świeczkę. Widziałem różne rzeczy, ale takiego mechanizmu dziękczynno - modlitewnego jeszcze nie. Być może jest to spowodowane tym, żeby nie osadzała się sadza ze świec woskowych, a być może ze zwykłego pragmatyzmu.
Plaże faktycznie budzą szacunek i podziw. Klify ze zlepieńca, tworzą ciekawe formy. Cześć już pospadała do oceanu bądź leży na plaży. Zapewne jak są sztormy, to musi tam nieźle się woda kotłować. A że taki zlepieniec jest dość wątłym materiałem, to i woda szybko z nim robi porządek. Zatopiony statek nie jest wart naszej żadnej uwagi. Ot jakiś kawałek żelaza wystaje z wody. Ni to dziob ni rufa ni kiosk lodzi podwodnej. Szlag wie co to jest. Wygląda to tak, jakby kawałek sporego śmiecia z żelaza wsadził ktoś 100 metrów od brzegu i tak zostawił. Dla samej łodzi nie wato tam jechać. Droga łatwa nie jest, szutrówka z pralka, no ale plaże są śliczne. Tam można w zasadzie spędzić kilka dni i nocy. Dalej ruszyłem ta sama droga, aż do asfaltu. A później kierunek miejscowość La Pared. Po drodze trafił mi się całkiem niezły podjazd w stylu alpejskim. Dostałem w dupę, ale nie było tak źle, jak na trasie do Betancurii. Temperatura spadla już do 32 st. i tak ostro nie wiało. Za to widoki sam miód malina. Na punkcie widokowym w najwyższej części drogi, podziwiałem panoramę wyspy i widok na 2 jej brzegi. Dla samego widoku z tego miejsca warto się tak pomęczyć. Potem już tylko zjazd z 400 m n.p.m. do praktycznie 0. Na długiej prostej osiągnąłem prawie 80 km/h Chciałem dojść do 100 km/h, ale prosta była za krótka. Może innym razem.
Miasteczko La Pared to takie bardzo leniwe miejsce, gdzie czas chyba nie ma znaczenia. Za to klify są cudowne. W jednym z nich, długim może na 50 m w stronę morza, natura wydrążyła okno, co świetnie się komponuje z całością. Najlepiej się je ogląda wychodząc na klif po przeciwnej stronie od strony hotelu, który był zamknięty. Napisy w tym miasteczku są w 2 językach, po hiszpańsku i niemiecku. Dość prawdopodobne jest, że tu właśnie niemieccy emeryci szukają schronienia dla swoich zmęczonych życiem kości Ciekawe kiedy polscy emeryci tak będą żyli. Może wnuki naszych wnuków dożyje takich czasów. Spanie znalazłem w niezamieszkałym jeszcze domkiem, zapewne jakiegoś niemieckiego emeryta, a w zasadzie za jego ścianami. Całkiem dobrze bylem chroniony przed porywistym wiatrem od strony oceanu. Umyty z buteleczką wina położyłem się spać. W końcu juro tez jest dzień.

Dzień 6

Z La Pared szybkim leszczem zwinąłem obóz i w drogę. Jak zwykle obudził mnie Księżyc, który jaśniej tu świeci w tym czasie niż słoneczko. Nocleg udał się świetnie. Nic nie wiało, a spałem jak, zabity. Winko, nawet typu pryta robi swoje. Choć z samego rana, wyszedł na spacer "mój sąsiad". Chyba zauważył moja obecność, bo się przyglądał z różnych stron co ja i kto ja. A ja zwyczajowo, dałem do zrozumienia wystawiając rowerek, że jestem pokojowo nastawiony do świata i że szukałem tylko osłony od wiatru. Zauważył i poszedł sobie. Droga do Costa Calma była w zasadzie banalna. Trochę pod górkę i trochę z górki, a po może 30 min. byłem na wybrzeżu wschodnim. Odległość to może 5 km. Jest to najcieńsze miejsce wyspy.
Tam piwko i kawa na śniadanie. Chwila odpoczynku i w dalszą drogę do Morra Jable, strasznego kurortu dla emerytowanych Niemców. Aby popodglądać bezpruderyjność emerytek.Tego widoku nie polecam nikomu. Aby do reszty nie starcić poczucia piękna, postanowiłem udać się na koniec wyspy i obejrzeć latarnie morska na cyplu. Droga nie była łatwa. 20 km w ciągłym wietrze. Nieważne jak się jechało, wiatr i tak wiał prosto w twarz. Walczył ze mną, a ja z nim. No ale tym razem ja bylem górą. Wiele razy próbował mnie przewrócić, ale nie poddawałem się . Po ok. 2 godzinach dotarłem do końca wyspy. Droga kręciła się od plaż po podnóża wulkanów. Z 20 m musiałem wjeżdżać na 120 m n.p.m. i tak na okrągło. Krajobraz przypominał bardziej Marsa niż zamieszkałą piękną wyspę. Po drodze mijały mnie stada samochodów, chińskich kładów, czy motorków, których odgłos silników wskazywał na kraj produkcji. Czegóż w końcu nie robi się dla turystów, a w zasadzie dla kasy. W a Polsce znowu powodzie i wypowiedzi kandydatów, że jak by byli premierem, to daliby powodzianom więcej. Tylko z czego? A może tak zrobić jakieś ulgi na ubezpieczenia? Ech populizm, szkoda gadać. Tu przynajmniej powodzi nie ma. W knajpie na końcu wyspy zjadłem kozi ser, wywaliłem 2 duże browary z czego przyszła mi siła, aby wrócić ta sama drogo (innej nie ma) i zmierzyć się ponownie z Eolami. Walczyłem z nimi jak lew, ale w końcu uległem. Podmuch był tak silny i niespodziewany, że przewrócił mnie i mojego grata. Na szczęście nie wylądowałem w rowie, tylko udało mi się opanować upadek. Cóż 1:0 dla Eoli. Ale więcej już nie było Udało mi się przetrwać bez szwanku. Nie poddawałem się . Twardym trza być, nie "mientkim" Dojechałem prawie do początku końca, albo końca początku i stwierdziłem, że skoro na mojej drodze, albo ja na jego drodze, znajduje się cmentarz, to trzeba zobaczyć, jak tu chowają ludzi. W ścianie każdy ma półeczkę i tam sobie leżą jego prochy. Oszczędność miejsca. Cmentarzyk mały, ale w przepięknym miejscu i świetnie utrzymany. No i woda jest bez ograniczeń.
Po 80 km i 40 pod wiatr miałem ochotę porządnie się wyspać, a wcześniej wykapać. Upatrzyłem sobie poczekalnie portowa jako całkiem niezłe miejsce do spędzenia nocy i pojechałem na zakupy. Woda, jakieś żarełko, browarek i coca-cola. I jakież było moje zdziwienie, jak mi na drodze wyrósł hostel. Za 20Euro dostałem pokoik z łazienka, bieżącą także ciepłą wodą. Rewelacja!. Czasami zdarzają się cuda. Prysznic, kolacja, piwko i nic mnie już nie interesowało. A koniec już się zbliża i trzeba wracać

Dzień 7

Obudziłem się nieco później niż normalnie, jak spałem na świeżym powietrzu. Zapewne dlatego, że pokoik był zaciemniony a ja bylem totalnie zmęczony wczorajszymi wyczynami. W końcu 80 km z czego 40 w sporym wietrze a 30 w mniejszym zrobiło swoje. Za oknem jak zwykle świszczał wiatr, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Fuerteventura to taka świszcząca wyspa Spakowałem się i ok. 10 bylem gotowy do podroży w ostatni odcinek. Przede mną jakieś 90 km do lotniska. Z Morro Jable wyjechałem żwawo, ale jak to bywa na Fuercie, żwawo to tylko na początku :)) A potem znana śpiewka wyspy - czyli w mordę wiatr. I nie ważne czy jedzie się z zachodu na wschód czy odwrotnie, czy z północy na południe czy odwrotnie i tak wiatr wieje w mordę. Z Morro Jable do Costa Calma jechałem dłużej niż dzień wcześniej odwrotnie. Na podjazdach miałem niestety wiatr w twarz, a to wcale nie pomagało. Na szczęście już się przyzwyczaiłem i nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Trzeba jechać i już. W Costa Calma odpoczynek i jedzenie (hamburger windsurfera), piwko i kawa. Ok 2 godziny postoju i dalsza jazda. Niestety w menu nie było niczego związanego z rowerzystami a szkoda. Ale też i rowerzystów wielu nie spotkałem, a z sakwami ani jednego. Droga z Costa Calma na lotnisko wiodła przez środek wyspy. Czasami zbliżała się do wybrzeża, a czasami od niego odchodziła. Mijalem pola czarnej lawy, a na horyzoncie po każdej że stron lekko już zerodowane stożki wulkaniczne. Czułem się , jakbym jeździł po Marsie. Fuerteventura jest najstarsza z wysp w archipelagu Wysp Kanaryjskich i liczy sobie 21 milionów lat. Zauważyłem też w kilku miejscach próbki uprawy czegoś tam. Nie wiem co to, ale zapewne wymaga to cos wody. Jakiś czas temu zaczęto odsalać wodę morską i można powiedzieć, problem wody się skończył. Nawet widziałem kilka basenów podczas podroży. Odsalana woda ma niestety kiepski smak, ale i tak jest lepsza niż ta z oceanu. Ze zwierząt hodowlanych to głownie kozy. Zresztą Fuerta słynie z sera owczego, który oczywiście nabyłem droga kupna w supermarkecie. Na lotnisku ten sam ser kosztował 2 razy więcej. Niech żyją sklepy wolnocłowe. Z budowli, to oczywiście wiatraki. Trudno zresztą się dziwić, tam wieje cały czas, wiec jest możliwość zaprzęgnięcia wiatru do roboty. Generalnie Fuerteventura jest cudowna aczkolwiek wymagającą wyspa do jazdy rowerem. Niebawem zamieszczę trochę fotek z wyjazdu.
Czas się szykować na następną wyprawę, tym razem znacznie dalsza, na Madagaskar.